W związku z przygotowaniami do jubileuszu 60 lat OA PTTK postanowiłem przypomnieć i upowszechnić tekst, który powstał w 1994 r., kilka lat po tym, jak nie licząc działań w Akademickim Towarzystwie Chatkowym, wyłączyłem się z aktywności w Oddziale Akademickim PTTK w Szczecinie. (Pisany w programie Word Perfect, teraz został przekonwertowany do MS Word)
Nie jest to “wyważony” dokument dziejów OA, jest to raczej świadectwo czasu, tego jak wówczas myślałem o-, oraz jak oceniałem sytuacje z przed kilku, kilkunastu (wówczas) lat. O wielu sprawach dziś bym się wypowiedział znacznie mniej jednoznaczni. Np. razi mnie moje stwierdzenie (z wstępu 1994) że piszę tylko o sprawach których byłem świadkiem – jednak nie – o wielu rzeczach „dowiadywałem się od godnych zaufania” bezpośrednich uczestników, innych się raczej domyślałem, a już moje zgadywanie co do intencji, przekonań “innych aktorów” jest z dzisiejszego punktu widzenia aroganckie.
Jednak, w imię “prawdy czasu” zostawiam tekst praktycznie bez zmian, poprawiłem ewidentne błędy/literówki i dodałem przypisy w miejscach mogących budzić wątpliwości, wszelkie inne wtręty dopisane we wrześniu 2024 są wyróżnione czerwoną czcionką. —— (to powyżej – notatka z września 2024) ——
(to poniżej to kopia z oryginalnej tytułowej strony „pierwszego wydania” – 1994 r.)
Spis treści
Wstęp (1994 rok)
Czasy niewinności
Jak robi się prezesa i zarząd OA:
Jerzy M. Kosacki
Roman Szymański
Witold Kulas
Zbigniew Misiura
Jerzy Barczycki (opowieść jak niemożliwe staje się możliwym)
Dariusz Podsiadły
Rafał Maliszewski
Robert Śledziński
O powszedniej pracy Zarządów OA
Kadencja:
Jurka Kosackiego
Romana Szymańskiego
Witolda Kulasa
Słów parę o Komisji Turystyki Rady Okręgowej SZSP
13 grudnia 1981 – ogłoszenie „Stanu Wojennego”
Akademia Turystyczna
Kadencja: Zbyszka Misiury (początek)
Czas WIELKIEJ PRZEMIANY
Przygotowania do OSET-u
OSET
Co chcieliśmy osiągnąć
Kadencja Zbyszka Misiury c.d. (Zbyszek i ja)
Kadencja Zbyszka Misiury c.d. (Uroki orki na ugorze)
Kadencja Zbyszka Misiury c.d. (Odbudowa Kroków)
Kadencja Zbyszka Misiury c.d. (Podsumowanie)
Koledzy z Almaturu – spojrzenie po latach
Moi przyjaciele turystyczni (i przyjaciółki)
Podsumowanie
WSTĘP (1994 rok)
Mija 30 lat od momentu, gdy kilka nieświadomych przyszłych skutków swoich działań osób, powołało do życia ODDZIAŁ MIĘDZYUCZELNIANY PTTK w SZCZECINIE. Ok. 10 lat później, gdy zaczynałem swoje studia, zetknąłem się z rezultatami. Odbierając legitymację z wpisem: Koło PTTK Wydziału Elektrycznego PS, O/Międzyuczelniany – nie zastanawiałem się w co „wchodzę”. Ważne były dwie rzeczy: pierwsza – że będę się dalej obracał w otoczeniu Ewy Tur, Janusza Mroczka i paru jeszcze innych osób z „roku”, z którymi dotychczas włóczyłem się po różnych rajdach, imprezach na orientację, złazach księżycowych itp. Druga, że wstępuję do PTTK, towarzystwa którego założenia mniej-więcej znałem ze szkoły, coś czytałem o nim w gazetach, ogólnie akceptowałem. Wiedząc, że jest to organizacja o zasięgu krajowym, spodziewałem się, że jakieś „władze” muszą mieścić się gdzieś daleko, najprawdopodobniej w Warszawie. Potrzebowałem trzech lat aby zrozumieć, że najważniejsze ogniwo (nie licząc pojedynczej osoby), znajduje się gdzieś pomiędzy grupą koleżeńską a Zarządem Głównym, tzn. tymi dwoma poziomami, o których miałem jakieś wyobrażenie wstępując do PTTK. Po ok 3 latach zostałem „wpuszczony”, prawie podstępnie, w Zarząd Oddziału (już: Akademickiego). Uwikłałem się na ok. 15 lat już nie tylko w turystykę, ale w organizowanie turystki. Z różną intensywnością, w różnych miejscach, dziedzinach, na różnych szczeblach – bywałem turystą-działaczem lub działaczem-turystą. Przez kilka lat ta działalność stała się chyba najważniejszą moją życiową sprawą, pasją i obowiązkiem, od którego nie było ucieczki. Myślę, że był to także ważny okres (jak kilka innych) w 30 letniej historii(?) OA. Jubileusz jest dobrą okazją by powiedzieć o tym kilka słów więcej. Mamy wprawdzie, dzięki upartości i pracowitości Jurka Kosackiego „Zapiski dokonań…” wydane na XX- lecie, „pokrywające” w większości czas o którym tu piszę, jednak jest to sucha rejestracja faktów. Lata osiemdziesiąte opisuje ktoś znajdujący się już poza wąskim gronem osób podejmujących kluczowe decyzje, robiących podstawową pracę. Brakuje w tym spojrzenia od wewnątrz. Poza faktami ważna jest przecież także atmosfera, opis stanu świadomości „aktorów-reżyserów” spektaklu. Czuję się zobowiązany i uprawniony aby to zrelacjonować. Przez kilka lat pracowałem na różnych „szczeblach” – współtworzyłem strategiczne koncepcje, malowałem plakaty i naprężałem linki namiotu gdy przychodził górski deszcz. Patrzyłem na Oddział oczami szeregowego uczestnika imprez klubowych i z punktu widzenia członka Komisji Akademickiej Zarządu Głównego PTTK.
To co piszę dalej nie jest ani „całą prawdą” ani „tylko prawdą”. Jest to tylko bardzo subiektywne wspomnienie. Piszę je z mojego punktu widzenia i tak bardzo o sobie nie dlatego, że przeceniam swoją rolę, ale że chcę być uczciwy i mówić tylko o tym, co wiem prawie na pewno. Przedkładam subiektywną prawdę i „zaangażowanie” w temat nad silenie się na obiektywizm. Byłbym bardzo ucieszony mogąc potem usłyszeć (przeczytać ?) sprostowania lub uzupełnienia.
Bardzo ciekawi mnie jak to wszystko wyglądało ze strony Zbyszka Misiury i jak widzi ten czas Janusz Stanek. Mam wielką ochotę na długą i pozbawioną emocji rozmowę z Włodkiem Kotwasem (pewnie dotarcie do pierwszego dna …butelki mogło by nie wystarczyć). Dlaczego Janek Krzysztoń tak gwałtownie odsunął się od zarządu OA po XX-leciu, czy był to sposób do zerwania z „przerośniętą studenckością” i zostawienia nas „na swoim”? Tak bardzo przydało by się kilka słów Uli Kochaniak milczącej już 10 lat, a przecież była jedną z nas! Są jeszcze dziesiątki innych „dlaczego”… Chciałbym usłyszeć parę słów innych subiektywnych prawd, nawet jeśli byłyby one gorzkie i trudne do przełknięcia.
Przydałby się ktoś, kto „pociągnąłby” temat dalej, gdzieś w bliższe sąsiedztwo trzydziestego roku istnienia ODDZIAŁU AKADEMICKIEGO PTTK w SZCZECINIE.
Prehistoria czyli – Czasy niewinności (?)
(tzn. – gdy byłem tylko współuczestnikiem imprez)
Motto: „Nie zna życia, Kto nie służył w marynarce, Ach te harce … „
Nie zna prawdziwie popularnej turystyki ten, komu nie było dane chodzić na wielkie rajdy i mniejsze klubowe czy wydziałowe złazy w „szczęśliwych latach Gierkowskich”. Cały kraj żył na kredyt (oczywiście gdzieniegdzie żyło się bardziej kredytowiej). Swój przeskromny udział w przejadaniu kredytów miała i turystyka studencka. Jedyna Partia1 gotowa była płacić całkiem interesujące, jak na nasze skromne potrzeby pieniądze, w zamian za bezpieczne (wydawało się) skanalizowanie aktywności młodzieży studenckiej w turystyce. Dobrze, że Oni długo nie chcieli wiedzieć, że “hodują żmiję na własnej piersi”. My, w zamian, staraliśmy się nie przywiązywać zbytnio wagi do szyldów. ZSP2 i Almatur były w odbiorze ogromnej większości szeregowych studentów instytucjami prawie neutralnymi. Mało kto zdawał sobie sprawę, że na odpowiednio wyższych szcze- blach drabinki organizacyjnej ZSP stanowiło dla wytrawnych aktywistów równie dobrą odskocznią dla kariery w Jedynej Partii jak (za przeproszeniem) Związek Młodzieży Socjalistycznej. [ Dość wspomnieć budzące zgrozę w czasie pierwszych 16-tu miesięcy “Solidarności” nazwiska sekretarzy KC PZPR – Żabińskiego i Olszowskiego, ongiś działających we władzach naczelnych ZMS3, ZSP czy SZSP4. ]
Wystarczyło mieć jakiś pomysł, wykazać się uprawnieniami turystycznymi i dostawało się pieniądze pokrywające przynajmniej połowę kosztów kilku-, kilkunasto-, dniowego wyjazdu gdzieś w Polskę – dla ciebie i twoich kolegów nie posiadających uprawnień. Za nic(!) – bo tylko w wewnętrznych dokumentach finansowych i sprawozdaniach statystycznych SZSP przedsięwzięcie figurowało jako „wycieczka SZSP” lub „grupa wędrowna SZSP”. Szeregowy uczestnik nie musiał wiedzieć nawet tego! Udział w rajdach odbywał się za prawdziwie symboliczną opłatą. Robiący je student był tylko zobowiązany nadmienić na plakatach że „organizatorem rajdu jest SZSP” (czasem wystarczyło jeszcze łagodniej – …BPiT Almatur) wraz, oczywiście z rektorem(..), naczelnikiem gminy(..) i Społecznym Komitetem Przeciwalkoholowym (toasty za owocną współpracę z SKP stanowiły szczególnie perwersyjną przyjemność). Osoby bez zahamowań i minimum przyzwoitości, za cenę politycznych haseł były w stanie zgromadzić dowolnie duże pieniądze pokrywające nie tylko 100% kosztów najbardziej wymyślnej imprezy, ale zapewniające także prawdziwie szampańską zabawę, limitowaną jedynie osobniczą odpornością wątroby… Szczęśliwe lata Gierkowskie..??? (ciekawe, czy moim dzieciom uda się spłacić kredyty przepite w czasie „Rejsów Przyjaźni” po Odrze, czy też raczej dzieci ich dzieci…). Nawet najprzyzwoitsi ludzie nie wstydzili się brać pieniędzy skądkolwiek, jeżeli umożliwiało to zrobienie sensownej imprezy. Np. wg plakatów, organizatorem I Studenckiego Rajdu na Orientację był ZMS, a tak naprawdę zrobił go Stefan Oskwarek z pomocą Janusza Kruszewicza, mający z ZMS-em tyle wspólnego, że wziął stamtąd pieniądze na koszty organizacyjne i drobne nagrody! Pewnym wstrząsem była fuzja ZMS, ZSP i ZMW – w SZSP, ale raczej nie tyle sam fakt stworzenia jedynej organizacji młodzieżowej na uczelniach, lecz sposób, w jaki to przeprowadzono (pełna, właściwa soc-komunie gracja, która skutecznie wzburzyła nawet najbardziej obojętne politycznie osoby..). Ktoś tam nie wziął nowej legitymacji, jakiś klub nie wstąpił do SZSP (choć tak naprawdę bardziej z powodu gburowatości dyrektora Almaturu niż w rezultacie przemyślanej, politycznej decyzji świadomych członków). Wkrótce i tak wszystko wróciło do normy. Ta dwuznaczność sytuacji, odczuwana tylko przez bardzo nielicznych, nie przeszkadzała, w robieniu bardzo dobrej, kwalifikowanej turystyki z jednej strony, a z drugiej imprez prostszych technicznie, ale także całkiem przyzwoicie kwalifikowanych, i z kąskiem krajoznawstwa wcale nie do pogardzenia. Zrobienie pierwszego kroku było bardzo łatwe. Almaturowska wypożyczalnia sprzętu gwarantowała każdemu plecak i śpiwór. Sprzęt był byle jaki (a po cóż lepszy na dwudniowy rajd?), za to było go dużo – adekwatnie do liczby uczestników ówczesnych imprez. Dwa statki czasem nie wystarczyły na Vinetę, kilkaset osób na Politechniku było normalną rzeczą.
1 PZPR – Polska Zjednoczona Partia Robotnicza, monopartia od 1948 do 1990
2 Zrzeszenie Studentów Polskich (1950 – 1973, potem po 1982)
3 Związek Młodzieży Socjalistycznej
4 Socjalistyczny Związek Studentów Polskich, 1973 – 1982, powstały z odgórnego połączenia działających w środowisku akademickim ZSP, ZMS i ZMW
Nawet, jeżeli nie byłeś specjalnie aktywnym turystą, okazji było tyle, że kilka razy w roku musiałeś spróbować smaku (podłego) piwa z różnych regionów województwa i okolic. Wypadało, po prostu, być na Vinecie, na rajdzie uczelnianym i na imprezie wydziałowej (Wydział Elektryczny PS miał w najlepszych czasach nawet dwie: Złaz Nocny i Biwak Elektryka).
Do czego służył wówczas OA PTTK ? Poza tym, że jak zawsze, można tu było spotkać sensownych ludzi, z którymi było o czym rozmawiać, główną funkcja Oddziału była produkcja kadry, czyli osób mających odpowiedni papier świadczący o (?..powiedzmy!) kwalifikacjach do prowadzenia imprez.
[..Było to o tyle ważne, że w razie nieszczęśliwego wypadku uczestnika prowadzonego przez osobę bez „papieru” – winien był urzędnik Almaturu, gdyż oddał uczestnika w ręce nieodpowiedniej osoby. Gdyby natomiast, dokładnie to samo przydarzyło się w obecności uprawnionego przewodnika, winna jest „siła wyższa” – pracownik biura turystycznego jest kryty.. – wszystko w porządku!..]
Poza tym, każda realna działalność, potrzebuje konkretnych ludzi. Jeżeli do tego, praca ta nie jest adekwatnie opłacana, muszą być jakieś powody ich zaangażowania się, muszą się identyfikować z jakimś zbiorem wartości, „ideologią”. Jakoś tak jest, że ten rodzaj ludzi, łatwiej było utrzymać (przez czas jakiś) pod szyldem PTTK, niż ZSP czy SZSP – mogliśmy mydlić sobie oczy, że z organizacji studenckiej są „tylko” pieniądze i obsługa administracyjna, a my robimy swoją turystykę. Zwykle wszystko szło wg tej konwencji, jednak z rzadka wpadało się w nieprzyjemne sytuacje i choć było to wyjątkowe – właśnie wtedy wyłaził na wierzch niesympatyczny, prawdziwy układ.
[…Pamiętam jakąś “Odrę” przewędrowaną pierwszego dnia, jak zwykle w pięknym-wiosennie Nadodrzu, w towarzystwie Andrzeja Krukowskiego, Barbary i jeszcze kogoś naszą „indywidualną” trasą. Długi odcinek, ale przemierzany bardzo wolno, bez cienia „sportowego” wysiłku – mieliśmy przecież do dyspozycji cały dzień. Delektowaliśmy się otoczeniem, krajobrazem, niespieszną wędrówką. Spanie zaplanowaliśmy sobie w miejscu noclegowym trasy Zdzichy Kochelak. Spotkaliśmy tam paru znajomych, a znacznie więcej nieznanych nam osób. Standardy zachowań były na tyle powszechne, że wystarczyło parę wieczornych kwadransów na pełne zgranie się. Rano jedliśmy śniadanie już wspólnie i co ważne – wyszło to całkiem naturalnie, bez konieczności arbitralnego wysterowania. Żeby nie wyglądało to zbyt idyllicznie – od całości odbijała wyraźnie jakaś przypadkowa grupa z WSM1, zainteresowana bardziej zniszczeniem większej ilości alkoholu niż urokami „turystycznego bytowania”. Nie przeszkadzaliśmy sobie za bardzo, szkoła w której nocowaliśmy oddała Zdziśce do dyspozycji więcej niż jedną salę lekcyjną na nocleg, a wilki morskie nie zamanifestowały dobrego nastroju większą demolką. (Dla porządku dodam, że my też moczyliśmy usta w jakimś trunku, ale trzeba odróżnić „dodatek” od „dania zasadniczego”.) W najlepszym nastroju spożywaliśmy śniadanie – ciesząc się z pięknego, wiosennego poranka obiecującego parę godzin wędrówki w wymarzonych warunkach… Nagle, przed szkołę zajechała „Nyska” z nadkierownictwem. Sam dyrektor wawrzyniackiego1 Almaturu – Ryszard Litwiński. Wg relacji Zdzichy przyjechał z propozycją:
„…Wicie-rozumicie, trzeba zrobić czyn społeczny, który uzgodniłem wcześniej z naczelnikiem gminy.. Zaraz przyjedzie autokar, podrzuci was od razu na miejsce.. Weźmiecie udział w uporządkowaniu skwerku przed urzędem… porobicie cokolwiek (albo poudajecie), z godzinkę, i będzie OK. Może załatwi się jakieś piwko …”
1 WSM – Wyższa Szkoła Morska
Zamurowało nas. Facet pasował do nas, naszych planów i nastroju – jak przybysz z innej planety! Forma w jakiej było to załatwione i zakomunikowane mogła doprowadzić do wściekłości najspokojniejszego człowieka. Dopiero wtedy przypomniałem sobie, że Zdzicha coś zaczynała na podobny temat mówić poprzedniego wieczoru, ale było to tak bardzo „nie z tego świata”, że nie potraktowałem tego serio. Zdzicha też nie pociągnęła sprawy – może nie była pewna czy rzecz dojdzie do skutku, a może po prostu wstydziła się nas nakłaniać do takich rzeczy. Była jedną z nas, i całe przedsięwzięcie było dla niej równie idiotyczne i obrzydliwe. Miała tylko tego pecha, że na tym rajdzie to ona była w kierownictwie i w jakimś sensie była moralnie zobowiązana do lojalności względem instytucji, która zapewniła większość funduszy na przeprowadzenie tego rajdu i w ogóle – na organizowanie naszej turystyki.
Sytuacja była głupia – zaproponowaliśmy Zdziśce, by nie zawracała sobie i nam głowy i zaprosiła Litwińskiego do środka, aby osobiście miał przyjemność usłyszeć, bezpośrednio od nas – co sądzimy o jego pomyśle. Sytuację uratowali… chłopcy z WSM. Wizja autokaru dowożącego bez wysiłku, bezpośrednio na miejsce, była dla „zmęczonych” przeżyciami poprzedniego wieczoru marynarzy całkiem pociągająca. Natomiast „czyn społeczny” był im zupełnie nie straszny, gdyż jak każdy zaawansowany obiekt PRL-owskiej edukacji, doskonale wiedzieli jak radzić sobie bez najmniejszego wysiłku z takimi „pracami”. Właściwi ludzie na właściwym miejscu! Wprawdzie trochę rozczarował ich brak wspomnianego piwa, ale ogólnie wszystko poszło dobrze. Najlepiej dla nas. Jeszcze dzisiaj mam przed oczyma moment relaksu w brzozowym lesie: zielona wiosenna trawa…słońce… ktoś gra na gitarze… żarty na temat chłopców z WSM-u oddających się pewnie w tej chwili „pracy społecznej”..
1 Siedziba BPiT Almatur, także Rady Okręgowej SZSP mieściły się przy ulicy Wawrzyniaka
Konkludując – na ogół wszystko szło bezboleśnie, można było nie pamiętać o otoczce i brać z sytuacji to co dobre, jednak czasem-, tym częściej im bardziej byłeś zaangażowany w organizowanie, zdarzało się coś, co wywoływało wściekłość albo nudności… ]
Rozprawka – Szkic historyczny na temat:
Jak „robi się” prezesa i zarząd OA
Jerzy M. Kosacki (od marca 1976)
Pierwszy raz zobaczyłem zjazd walny oddziału na początku 1976 r. w „Eldorado”1. Byłem zupełnie niezorientowany o co chodzi, nie znałem większości osób z ustępującego zarządu i tak samo z większością kandydatów do nowych władz nie miałem okazji wcześniej rozmawiać. Na każdym zjeździe równie „dobrze zorientowani” osobnicy stanowią może 30, może 50% delegatów. Dotychczas działali (o ile działali w ogóle) tylko w swoim klubie, w dobranym, wąskim gronie, a osoby z innych klubów czy „z oddziału” znają co najwyżej tylko z widzenia. Co za wdzięczne grono do odpowiedniego „wysterowania” !
Wejście do zarządu miało dopiero zainaugurować moją pracę w szerszym gronie, ale „na szczęście” miałem dobrze zorientowanych kolegów. Gdy doszło do momentu skreślania nadmiaru kandydatów do zarządu, „życzliwy” podpowiedział mi: „… tego Kosackiego to powinieneś skreślić, a innych, to jak ci się wydaje…” (!)
1 Eldorado – dom akademicki Politechniki Szczecińskiej
Jurek Kosacki był już wtedy naprawdę kimś i nawet ja wiedziałem o nim sporo. Właściwie „ciągnął” zarząd pod koniec poprzedzającej kadencji – drugiej Marka Gniewka-Węgrzyna. Wiedział dokładnie czego można się spodziewać po prezesurze, i miał swoje pomysły do zrealizowania. Myślę, że był ostatnim w historii OA człowiekiem, który „sam z siebie”, z pełną świadomością chciał zostać prezesem i miał do tego właściwe kompetencje. Roman1 został „zamiast”, ja2 – na wszelki wypadek, Zbyszek3 – ze strachu, Jurek4 – z konieczności, Darek5 – bo do tego dojrzał, Rafał6 – znów z konieczności, Robert7 -… – bo już tyko on pozostał… Wszyscy następcy Kosackiego z ulgą wycofaliby się z możliwości „zasiadania na fotelu” i kosztowania „słodyczy władzy” gdyby nie zmusiła ich do tego sytuacja, natomiast Jurek musiał wręcz stoczyć o to walkę. Przy okazji swojej działalności turystyczno-krajoznawczej komuś-tam się naraził (któż nie popełnia błędów!).
Drugim „przestępstwem” była jego szerokie kontakty z władzami wojewódzkimi PTTK – na sali wyczuwało się przychylność „góry” dla Jurka. I trzecią, może najistotniejszą wadą, choć uświadomioną tylko kilku osobom na sali było, że jako prezes będzie… zbyt niezależną osobą, będzie najmniej „sterowalnym” z Wawrzyniaka 7a (siedziba Almaturu i ówczesnej RO SZSP). Oczywiście nie tego argumentu używał Galus8 w „delikatnej” kampanii przeciwko Kosackiemu, bo wtedy by mu tylko pomógł! Na tapecie było w zamian przypominanie jakiś niezręczności, potknięć i nieporozumień. Prawie to „zadziałało”, Jurek przeszedł do „puli” ledwie jednym głosem !
1 Roman Szymański, prezes 1978.03 … 1980.12
2 Witold Kulas, prezes 1980.12 … 1983.03
3 Zbigniew Misiura, prezes 1983.03 … 1985.01
4 Jerzy Barczycki, prezes 1985.01 … 1987.01
5 Dariusz Podsiadły, prezes 1987.01 … 1889.02
6 Rafał Maliszewski, prezes 1989.02 … 1991.01
7 Robert Śledziński, prezes 1991 … ? 1998
8 Wtedy Prezes AKT Kroki
[…Ironio losu! Możesz być bałwanem, który nic w życiu istotnego nie zrobił i „przechodzisz” gładko wybory – siłą inercji, bo nie miałeś okazji narazić się nikomu (a nieróbstwo mało kogo kłuje w oczy). Ale gdy co-nieco zrobiłeś, jesteś indywidualnością – będziesz miał wystarczająco dużo wrogów. Ludzi, którzy rzadko tylko mają swoje, odmienne od twoich poglądy, ale częściej takich, których uwagę uaktywnia każda ponadprzeciętność. Mogą dowolnie długo nic nie robić siedzieć z założonymi rękami i milczeć, ale za to gdy ty już coś zrobisz, zawsze znajdą pretekst by to skrytykować…
„…tego trzeba skreślić, innych – jak chcesz, ale Kosackiego – ciiiach…” ]
Jednak Jurek przeszedł wybory do zarządu i został jego prezesem. Co więcej, jego zarząd, jego „prezesura” zaprezentowała się w historii oddziału (jakiej byłem świadkiem) chyba najlepiej. (Inna sprawa, to pytanie, ile w tym było osobistej zasługi Jurka, a ile dzięki sytuacji – ale o tym w innym miejscu…)
Roman Szymański (od marca 1978)
Jakoś nikt z doświadczonych turystów-działaczy nie palił się do wzięcia po Kosackim „schedy”. Zbyszek Łyczakowski – ongiś niezrealizowany kontr-kandydat Jurka, teoretycznie mógłby teraz, jako dorośnięty do roli zasiąść w Fotelu, ale w tzw. międzyczasie zaszedł za daleko w „pion turystyczny” (i nie tylko) SZSP. Miał w zamian doskonały pomysł : Janusza Stanka. Janusz był w tym momencie młodym, błyskotliwym działaczem turystycznym z wieloma sukcesami na koncie. Przyszedł na studia już jako dobrze ukształtowany turysta-organizator ze Szkolnego Koła Turystyczno Krajoznawczego TM-E. Został pierwszym prezesem Birkuta1, był wraz ze Zbyszkiem Łyczakowskim (i przy pomocy Janka Krzysztonia) właściwym twórcą tego klubu. Fenomen siły Birkuta w tych kilku latach(77..79..?), zbudowanego od zera, daje się porównać tylko z „wybuchem” Labolare w 1992 roku. Tyle, że potencjał Labolare stał się czynnikiem budującym w Oddziale. Młodzi „rolnicy” z kręgu Misiury zaczynali z Krzysztoniem, Błażejowiczem, ze mną i chyba w dużym stopniu dlatego jednoznacznie identyfikowali się z OA PTTK. Janusz wpadł od początku w bliższe związki z SZSP. W oparciu przede wszystkim o KTiS PS (kierowany wówczas przez Łyczakowskiego) zbudował „swojego” Birkuta. Jakimś wzorcem i potem głównym rywalem były Kroki, w powszechnej opinii bezkonkurencyjne. Birkut powstawał w cieniu „Kroków”, myślę, że AKT był dla Stanka i pożądanym wzorem, punktem docelowym i, z drugiej strony, wyzwaniem, cierniem, a z trzeciej – zbabiałą i rozwodnioną w herbatkach czwartkowych przebrzmiałą przeszłością, przeżartym starością próchnem, starociem którego rozkład trzeba obnażyć przez stworzenie prawdziwie turystycznego („męskiego”) klubu. W przyszłości te emocjonalne powiązanie Janusza z ideą klubu niezależnego od wywodzących się z AKT Kroki „ideologii”, (a więc także władz OA ’82-’84) odegrało rolę destrukcyjną. Janusz wolał kompletną degrengoladę turystyczną Birkuta, niż jakiekolwiek działania na rzecz fuzji resztek tego co było jeszcze sensowne w UKT PS – z AKT Kroki. W chwili, gdy z potęgi turystycznej Politechniki zostały tylko żałosne resztki (rachitycznych Kroków i zdominowanego przez niesympatyczne indywidua Birkuta) zablokował możliwość pozbierania tych okruchów w sensowną całość. Zawsze potem uważałem to za naszą wspólną, głupią klęskę.
1 Uczelniany Klub Turystyczny (UKT) Politechniki Szczecińskiej „Birkut”
[..Jak bardzo w tym wszystkim kluczową rolę gra przypadek, pierwotne „rozstawienie figur na szachownicy”..! Dalszy ciąg jest w zdecydowanej większości zdeterminowany, dzieje się poza wolą i zdrowym rozsądkiem. A ci, co potrafią dostrzec nastającą piramidę głupstwa, nieporozumień, bezsensownych, za to głębokich animozji – nie są w stanie odwrócić czy choćby poważniej skorygować biegu wydarzeń…]
Dalekowzroczni, „politycznie” doświadczeni ojcowie oddziału (a może bardziej: „szare eminencje”) dostrzegli niebezpieczeństwo sytuacji. Człowiek był za bardzo powiązany z „tamtymi”. Do tego – taki młody, choć utalentowany! Na wszelki wypadek Stanek został wycięty w głosowaniu, a w atmosferze „najwyższego zagrożenia” postawiono „pod murem” Romana Szymańskiego i zmuszono do przyjęcia funkcji prezesa. Rozwój sytuacji był tak niespodziewany, że w powietrzu wisiało (oficjalnie nie wypowiedziane) posądzenie o sfałszowanie wyborów. Goszczący na zjeździe Michał Bucholtz z Komisji Akademickiej ZG PTTK musiał na „imprezie powyborczej” – prośbą i groźbą uspokajać „strony”, jakieś urazy zostały jednak na zawsze…
Witold “Kitek” Kulas (od grudnia 1980)
Myślę, że w historii OA żaden wybór nie odbył się tak bezkonfliktowo. Byłem człowiekiem spoza układów, nigdy nie byłem związany bliżej z jakimś klubem. „Robiłem swoje” w ograniczonym zakresie (imprezy na orientację), i chyba robiłem to dość solidnie. Byłem człowiekiem po szaleństwie studiów i wojska, rodzinnie ustabilizowanym (tzn. żonatym, bez bezpośrednich planów na dzieci).
Najważniejsze chyba (dla osób, które mnie „wymyśliły”) – byłem doświadczonym, technicznym turystą z odchyleniem na zainteresowania krajoznawcze. Jeżeli miałem jakieś papiery – licencje turystyczne, to zawsze dostawałem je „post factum”, nigdy na wyrost np. w wyniku pospiesznych kursów. Jak wspomniałem, byłem “wymyślony” przez ojców oddziału z braku lepszych, bezpiecznych pomysłów. Po długich, wieczornych, wtorkowych rozmowach z Błażejem, Jankiem K., „Ponurym”1…- musieli wywnioskować, że obchodzi mnie coś więcej niż bieżąca impreza na orientację. Generalnie, będąc osobą o „prawidłowych poglądach” – gwarantowałem, że Oddział nie podryfuje w “niewłaściwym ideologicznie” kierunku, choć wcale nie było wiadomo, że nadaję się na prezesa. O „kapturowej” nominacji dowiedziałem się gdzieś w czasie rozmowy z Błażejem w tramwaju. Ja: „Kto będzie następnym prezesem?” – Błażej: „Mówi się … że ty!” W prawie całkowitej nieświadomości postanowiłem zawierzyć „ojcom chrzestnym” oddziału i pozwoliłem im na realizację tego „świeżego” pomysłu. Już na „Mikołajkach”2 członkowie AKT zostali poinformowani, że to właśnie ja będę następnym prezesem OA. Przyjęli to bez szemrania – autorytet Błażejowicza i Krzysztonia przy „niekontrowersyjności” kandydata wystarczył. Tak samo na zjeździe oddziału to Błażej był „moim prezenterem”. Wybór przeszedł zupełnie gładko – działając na swoim ograniczonym poletku nie miałem prawie okazji do spięć, kłótni i nieporozumień zmieniających współpracowników i potencjalnych sojuszników – w nieprzyjaciół.
Dopiero praca „na świeczniku”, powtarzające się konieczności wyboru „mniejszego zła”, stworzyły także i mnie, możliwość dorobienia się własnych wrogów.
1 Tzn. Stefanem „Rudym” Błażejowiczem, Janem „Konusem” Krzysztoniem, Mirkiem „Ponurym” Sitnikiem. Członkowie ówczesnego zarządu i w różnym stopniu lokatorzy-waleci w biurze OA na Osiedlu akademickim Politechniki
2 Coroczne walne zebranie AKT Kroki (logo – Mikołajek Nadmorski), odbywające się tradycyjnie w okolicy 6 grudnia
Zbigniew Misiura (od marca 1983)
Rozpoczął nową epokę – „prezesów studiujących” a w niej okres prezesów nie-aktowców (wprawdzie ja także nigdy członkiem AKT nie byłem, ale reprezentowałem sposób myślenia ideologicznie aktowski – z okresu przed- przewodnickiego). Do objęcia prezesury Zbyszek został zmuszony niemałym nakładem pracy. Główną zasługą mają w tym Włodek Kotwas i Janusz Stanek. Swoim postępowaniem w wojennym, 1982r udowodnili oni, że tylko silny, samodzielny organizacyjnie OA, może być wystarczającym oparciem dla klubu chcącego swobodnie i skutecznie pracować. Labolare1 rozwinął właśnie skrzydła, i ciasny (a do tego – wg standardów ’82 – brudny) gorset klubu działającego w oparciu o SZSP i biuro Almaturu Wawrzyniaka 7a – uwierał niemiłosiernie. Gdyby jeszcze rzecz mogła ograniczyć się do wawrzyniackiego Almaturu byłoby to, być może, do przełknięcia (wobec braku łatwo dostępnej alternatywy). Jednak „Tamci” starali się za wszelką cenę odrobić straty pierwszych 16 miesięcy2 a nawet posunąć dalej, gdzie tylko to mogło się udać (aby „odbić sobie” straty na obszarach, na które wrócić szans już nie mieli). Na naszym, turystyczno- akademickim poletku wyrażało się to m.in. w przekazywaniu większych uprawnień uczelnianym władzom SZSP. Działacze turystyczni musieli już nie tylko „prowadzić interesy” z Almaturem, ale męczyć się z bałwaniastymi (na ogół) aktywistami szczebla uczelnianego. Sytuacja niewygodna, upokarzająca i wręcz niewłaściwa politycznie, gdy przyglądał się temu student „z zewnątrz”, nie orientujący się w zawiłościach układów organizacyjnych. „..Labolare współdziała ze <zsypem>3 !..” (Nie przeszkadzało to w tym, że tenże żarliwy krytyk, za rok stawał się aktywistą ZSP…) Szczególnym problemem była chatka w Karpinie. Właśnie finalizowały się rozmowy na temat jej objęcia i można było żywić realne obawy, że SZSP może się starać położyć na niej łapę. Zewsząd z Polski dochodziły do nas wiadomości jak chatki, adaptowane ongiś ciężką pracą turystów-studentów nie oglądających się na szyld pod którym działają, używane są teraz przeciwko nim: „..Jeżeli klub nie wstąpi do ZSP – zabierzemy wam (waszą!..?) chatkę!..” Warto było dużo zrobić, jak najwięcej – by szyld jedynej w środowisku chatki był i „czysty” i bezpieczny.
Zaborcze, czasem aroganckie zachowania działaczy SZSP (zbyt pewnych swej materialnej, materiałowej i organizacyjno-administracyjnej siły) doprowadziło do pospolitego ruszenia wszystkich zdrowych sił. (Może najzabawniejsza i jednocześnie świadcząca o determinacji środowiska, była deklaracja rowerzystów Samejramy4, że będą raczej pieszo chodzili na rajdy – gdy pozbawi się ich sprzętu rowerowego – niżby mieli wstąpić do ZSP). Moją rolą było tylko uporządkowanie, nazwanie obaw, spersonalizowanie strachów, umocnienie wiary, że dobre wyjście z sytuacji jest w zasięgu naszych możliwości, choć wymaga ciężkiej i zharmonizowanej pracy. Przebieg sejmiku turystycznego w Świdwinie (1982) pokazał jak bezwzględnie skuteczni mogą być doświadczeni działacze SZSP, jak metodą marchewki i kija mogą zrobić wszystko z turystami nie mającymi w zasięgu ręki alternatywnego oparcia. Zbyszek został skutecznie przestraszony możliwością zrujnowania rezultatów półtorarocznej pracy w klubie i co gorsza – dostania się tego wszystkiego w ręce onych. Nie po to, dwa lata wcześniej opuszczał z hukiem SZSP (wraz z kilkoma kolegami), by teraz pozostawić swój klub w niepewnej sytuacji, z realną w pierwszym roku stanu wojennego perspektywą rozszerzania się (jeżeli tylko opór osłabnie) strefy pod kontrolą czerwonego. Zagrać musiała też ambicja: powaga zadania i przekonanie, że ma to swoją rolę w „ogólnonarodowym planie działań” (…bo przecież każdy z nas, w każdym miejscu, w swojej skali – był zobowiązany!) Chociaż miał inne plany życiowe i w trochę naiwnej wierze, że uda się „załatwić sprawę” w rok – półtora, w poczuciu odpowiedzialności i chyba z wiarą, że to on jest tą właściwą osobą – Zbychu zdecydował się na “skok”… Reszta była już sprawą techniczną.
1 Uczelniany Klub Turystyczny Akademii Rolniczej „Labolare”
2 Czas „karnawału” pierwszej Solidarności
3 Pogardliwe określenie SZSP w 1982 r.
4 środowiskowy Akademicki Klub Rowerowy „Samarama”
Pomysłem Misiury była skala w jakiej Labolare zaangażował się w zarząd, ja zaś czułem się odpowiedzialny za skuteczne przejście “właściwych” osób w wyborach. Było to prostsze niż mogłem przypuszczać. Kolejny raz okazało się, że wystarczy mieć konkretny pomysł, trochę racji, grupę ufających kolegów, odrobinę autorytetu i na zjeździe oddziału można przeprowadzić swoje plany zupełnie gładko. Rzecz odbyła się zgodnie z najczystszymi regułami demokracji. Oddaliśmy nawet Januszowi Stankowi prowadzenie zjazdu, a co za tym idzie –również spotkania konstytucyjnego zarządu. Koledzy z Almaturu nie mieli żadnych szans wpłynięcia na bieg wydarzeń – tym razem nie mieli nie tylko nikogo odpowiedniego na objęcie prezesury, ale nawet posiadającego wystarczającą „markę”, by skutecznie ubiegać się o wejście do zarządu wbrew naszej akceptacji. Wyłonienie prezesa z grona wybranych członków zarządu też było proste – po zdecydowanej odmowie mojej i Bogdana Durkiewicza – wyboru właściwie nie było, został tylko: Zbigniew Misiura.
Jerzy Barczycki „Gajowy” (od stycznia 1985)
Gdzieś koło połowy kadencji Zbyszka zacząłem się trochę nerwowo rozglądać, kto będzie mógł dalej to wszystko, z takim trudem zaczęte – uporządkować, ugruntować i poprowadzić dalej. Było wokół nas sporo młodych i „obiecujących”, ale nie było nikogo wystarczająco pewnego, doświadczonego, kto mógłby być w pełni zaangażowany w działalność w przeciągu następnych trzech lat. Trzy lata, to jak na środowisko studenckie, perspektywa prawie niewyobrażalna. Zaczynaliśmy prawie od zera – po przepaści pokoleniowej, nie było dostępnych „młodych” ramoli z „głównego nurtu” akt-owskiego.
Najsilniejszymi, najbardziej doświadczonymi, i zorientowanymi w „nowym” byli rolnicy – tyle, że absolwenci AR-u zwykle natychmiast po ukończeniu studiów, opuszczali Szczecin.
[..Spróbuj znaleźć „rolnika”, zwykle pierwszy kontakt z turystyką łapiącego na studiach (przy b. dużym szczęściu na I – II roku), który po niecałym roku działalności, rokowałby tak dobrze, byś mógł wyobrazić sobie go, za następny rok, w roli prezesa OA – na dalsze dwa lata. Arytmetyka jest nieubłagana – to niemożliwe! – okres studiów jest za krótki..]
Jednak mieliśmy, dwóch z rzędu, prezesów z AR-u i obaj zaczynali przygodę z turystyką dopiero na drugim roku studiów! Jak to się robi? Mimo, że jesteś „najbardziej na świecie” utalentowanym, nie możesz zmieścić: „wchodzenia w…”, „terminowania przed…” i „prezesury jako takiej” – w czasie normalnego toku studiów, musisz więc…………… (??) studia przedłużyć, po prostu!. Tylko – jak ważną
sprawą musiała być dla kilku z nas praca w OA, by stała się decydującym powodem do powtarzania roku. Widać, dla Zbyszka Misiury, Jurka Barczyckiego, Darka Podsiadłego – w pewnym momencie życia było to najważniejsze! W każdym przypadku odbyło się to oczywiście inaczej, i tak naprawdę tylko oni sami powinni opowiedzieć „dlaczego?”. Zbychu zaplanował „dziekankę” w dużej części z powodów „poza-turystycznych”, dopiero rozwój sytuacji ograniczył realizację innych zamiarów na rzecz działań w oddziale. Darek z kolei, był przez lata tak pochłonięty „pracą turystyczną” i w klubie i w zarządzie oddziału, że nie miał właściwie czasu na takie drobiazgi jak nauka czy w ogóle udział w zajęciach. W pewnym momencie, nawet gdyby nie chciał – musiał wziąć „urlop”. W wypadku Jurka była to chyba najbardziej świadoma, przemyślana decyzja. Przez dwa lata kadencji Zbyszka pracował z nami ciężko. Nie wiem, czy mam prawo powiedzieć, że był o „pół kroku” za Zbyszkiem i mną. Chociaż był wyraźnie mniej doświadczony od nas dwóch, to przecież większości strategicznych i „rewolucyjnych” pomysłów była najpierw dyskutowana w gronie czterech osób (tzn. Zbyszek, ja, Gajowy i – spoza zarządu – Janek Krzysztoń). Potem najbardziej odpowiedzialne prace Jurek robił na równi z nami. Musiał, tak samo jak ja, rozglądając się dookoła i pytać siebie – co dalej? Właściwie nie miał luksusu zastanawiania się czy chce być prezesem OA, czy nie; w poczuciu odpowiedzialności za przyszłość naszej wspólnej, dotychczasowej pracy, zdecydował się na wzięcie na siebie ciężaru kontynuowania, poprawiania, porządkowania… „Ojcem chrzestnym” prezesa Gajowego była sytuacja i on sam, jeżeli ktoś poza nim miał swój specjalny udział w tym postanowieniu, to oczywiście Zbyszek. Mieszkali wówczas razem w akademiku i, trudno jest nawet sobie wyobrazić ile czasu musieli razem przegadać na tematy zasadnicze. Z wielką ulgą przyjąłem od Zbyszka informację, że Jurek zdecydował się na „turystyczne” powtarzanie roku. Nie miałem wątpliwości, że jest to najlepszy kandydat. Pozostało tylko przekonać o tym słabiej zorientowanych, tych przynajmniej, których przekonywać było warto. Dla ludzi „trochę dalej” od zarządu OA sprawa wcale nie była jasna. Niektórych Ramoli wręcz denerwowało swoiste „nuworyszostwo” nowej generacji i z dużą ulgą przyjęliby „powrót do władzy” osób mających bardziej „tradycyjny”, solidniejszy rodowód turystyczny. Szczególnie Zbyszek narobił sobie mnóstwo wrogów – z jednej strony wśród Ramoli mało politycznym, nerwowym zachowaniem, ale także wśród rówieśników – zbyt dużymi (jak na ich tolerancję) wymaganiami. Bałem się trochę, że „Gajowy” będąc jednoznacznie kojarzony jako „człowiek Misiury” może zostać niezaakceptowany przez co bardziej małostkowe osoby. Co poniektórzy „kibice” widzieli potencjalnego prezesa w osobie Gośki Dębskiej. Ja, z kolei, dopóki się nie dowiedziałem o „prze- dłużonej dostępności” Jurka Barczyckiego, skłaniałem się do „wpuszczenia” w prezesurę Darka Podsiadłego. Byłoby to jednak, w tym momencie, zupełnym nieporozumieniem. Najprawdopodobniej zarżnęłoby człowieka, który przez następne dwa lata zdążył dobrze dojrzeć do zadań, jakie musiał spełniać ówczesny prezes OA. Wśród osób, które przyszły do Oddziału w przeciągu kilku lat, Darek był na pewno najbardziej „rasowym” turysta-krajoznawcą. Był jednym z niewielu, których stać było na oryginalnie nowe pomysły – gdzie pojechać i po co, zawsze wiedział co chce zobaczyć i dlaczego. (Z całą odpowiedzialnością twierdzę, że poznałem tylko kilku – dosłownie – twórców programów; wszyscy inni powielali tylko lub modyfikowali wcześniejsze pomysły!) Jednak w działaniach na forum zarządu, Darek długo grał rolę „młodego”. Od początku był bardzo emocjonalnie i czasowo zaangażowany w działalność organizatorską i w “Samejramie” i w zarządzie OA. Ciągle zalatany, przeciążony obowiązkami tak, że trudno mu było trzymać wszystko „pod kontrolą” (Zbyszek na początku żartobliwie nazywał go „aktywistą”). Szczególne w pierwszych latach działalności zdarzało sie mu (trochę częściej niż każdemu z nas) „położyć” jakąś sprawę, czego odkręcenie pochłaniało multum zabiegów i wpuszczało Darka w jeszcze większy niedoczas. Poza tym, pod koniec 1984 roku Darek nigdy by tej funkcji nie przyjął! Miał powyżej uszu szarpaniny oddziałowej. Szczególnie źle znosił niemożność bezbolesnego znalezienia modus Vivendi między Zbyszkiem a mną, atmosferę ciągłego starcia na obradach zarządu. Konflikt starego z nowym wydawać musiał się Darkowi szczególnie absurdalny gdyż tkwiąc w młodym środowisku, ceniąc bardzo działania Zbyszka, miał zawsze doskonałe stosunki z Ramolami.
[..To zdaje się zasada, że im więcej doświadczonym turystą był młody człowiek wchodzący w środowisko, tym bardziej doceniał rezultaty pracy „przeszłych pokoleń”. Tylko brak wiedzy, doświadczenia pozwalał niektórym „młodym gniewnym” żywić przekonanie, że można burzyć zastane, i nie korzystając ze starych fundamentów, zbudować to wszystko na nowo i co więcej – zrobić to i szybko i lepiej działające niż poprzednio …]
Gdy wędrowaliśmy z Darkiem „samowtór” przez Beskid Mały w listopadzie 84, musiałem przeprowadzić z Darkiem gruntowną rozmowę, by wybić mu z głowy chęć rzucenia zarządu OA i skupienia się na pracy w klubie.
[…często, gdy szarpanina „zarządowa” stawała się szczególnie mozolna, nerwowa – a rezultaty, jak zwykle wątpliwe, lub co najmniej niejasne, miało się ochotę uciec do czegoś bardziej konkretnego, bardziej sterowalnego, gdzie od razu – tak twój wysiłek jak i twoje nieróbstwo byłyby widoczne, gdzie „błogosławieństwa” współpracy z innymi mogłyby być choć trochę ograniczone..]
Ewentualność, że najbardziej rasowy turysta kwalifikowany młodego pokolenia, ostrzelany pracą w zarządzie OA, miałby się w następnej kadencji w tym zarządzie nie znaleźć, wydawała mi się co najmniej absurdalna, jeżeli nie niebezpieczna. W tym momencie lepiej były reprezentowane w gronie potencjalnych kandydatów do zarządu umiejętności organizacyjne niż turystyczne z odchyleniami krajoznawczymi! „..Darku, jeżeli nie Ty, to kto ma robić zarząd?” Darek dość łatwo dał się przekonać, realia bywają niestety nieubłagane i marzenia o spokojnej(?) przystani (jaką miało być ograniczenie się do prezesury Samejramy po dwóch latach uwikłania w szarpaninę oddziałową) trzeba było skreślić.
Gośka Dębska była jakby przeciwieństwem Darka. Doskonała (jak na naszą skalę) organizacyjnie, bardziej niż ktokolwiek z nas samo-zdyscyplinowania. Na etapie budowy niezależnego, efektywnego biura oddziału była nieprzewidzianym „darem niebios”. Doświadczenie zdobyte poprzednio, w czasie pracy w biurze Almaturu na Wawrzyniaka i otrzaskanie w ciągłych kontaktach ze szczecińskimi aktywistami SZSP przygotowującymi plany „Nowej Organizacji Akademickiej”, uczyniło z Gośki naszą „tajną broń”! Wszelkie nasze wątpliwości co do „profilu ideologicznego” – ze względu na „pochodzenie” (i analogicznie -…nadzieje kolegów z Almaturu) okazały się całkiem nieuzasadnione. Zawsze była w pełni lojalna, a w okresie najgorętszych spięć prezentowała nawet bardziej niż „dobrze przeciętne” zdecydowanie. Każda taka osoba, trochę dlatego, że „nowa” i jakby spoza grona „najściślej wtajemniczonych” a w pełni dostrajająca się do naszej muzyki, podbudowywała mnie bardzo. Nigdy do końca nie byłem przekonany że droga, którą idziemy jest całkiem dobrze wybrana. Cel wydawał się nie budzić wątpli- wości, ale poszczególne manewry, obawiałem się, wyglądają z boku dość podejrzanie. Gdy Gośka, przychodząca z gniazda os, bez wahania parła ostro naprzód, czułem się dużo pewniej..
1) [ Dzisiaj jestem trochę mniej entuzjastyczny – rzecz w psychice kobiet. „Księżycowe idee” mogą opanować bez reszty mężczyznę. Narazi dla nich przyjaźnie i rodzinę, gotów pozostać sam i dalej, nie oglądając się na boki, zmierzać do CELU (do czasu, oczywiście). W znakomitej większości kobieta bywa działaczem „w zupełnie inny sposób”. Towarzystwo, ludzie wśród których się obraca, atmosfera – są znacznie istotniejsze niż idea, sztandar pod którym maszeruje. Jeżeli czuje się dobrze w otoczeniu, jest przekonana, że działa wśród właściwych osób – potrafi dać z siebie wszystko, a może nawet więcej. Dziewczyna odchodzi z organizacji nie dlatego, że odkryła że źródło Jedynej Słuszności bije gdzie indziej. Odsuwa się od aktywnego działania albo z powodu rozczarowania do osób (Osoby), albo gdy ma powyżej uszu dziecinnej abstrakcji niedojrzałych życiowo (za to niezwykle rozwiniętych ideolo) mężczyzn. Biologia i zwykły życiowy rozsądek, trochę jakby za szybko, zabierają z naszych szeregów działaczki; za to wkrótce spotykamy kobiety, żony, matki… Jednak upływ czasu i dalsze, nieuchronne życiowe dojrzewanie przywracają właściwy „wymiar rzeczy”..]
1 Z dzisiejszej perspektywy (2024 r.) ten akapit wygląda bardzo seksistowsko, ale tak rzeczywiście wtedy (1994 r.) o tym myślałem.
Goska zadomowiła się u nas prawdopodobnie nie dlatego, że nasza idea była porywająco trafna, ale dlatego że byliśmy bardziej sympatyczni w porównaniu z tym co miała „przyjemność” obserwować w Radzie Okręgowej SZSP. Może też na Wawrzyniaka spotkały ją jakieś drobne, osobiste niesympatyczności (co by tłumaczyło jej „negatywne zaangażowanie” w rozgrywkę z Almaturem; w pierwszych kontaktach musieliśmy wyglądać dużo normalniej niż „szalenie poważni aktywiści” SZSP).
Ważna rola jaką Gośka odgrywała w zarządzie Zbyszka, skuteczność w tym co robiła musiały bardzo budować jej poczucie wartości. Gdyby była mężczyzną…kto wie, pewna doza ambicji i wybory nowego prezesa mogły by być jeszcze bardziej interesujące. Może takich ambicji nie miała a także musiała sobie zdawać sprawę, że na Ramoli może liczyć tylko przy wyborach, dalsza praca będzie się opierała na studenckich działaczach. Nie mogliśmy sobie pozwolić na „wstrząsające” rozwiązania, dzielenie z trudem reanimowanego środowiska turystycznego – Gośka musiała to widzieć równie dobrze, jak cała reszta szarpiących się przez dwa lata z oporem materii i Organizacji „świadomych działaczy” Oddziału (Ramole lansujący Gośkę byli oczywiście nieświadomymi pięknoduchami).
Był jeszcze jeden kandydat. Koledzy z Almaturu nie przybyli tym razem na zjazd OA z pustymi rękami. Może ok. rok wcześniej objawił się nam Marian Rokosz. Właśnie rozpoczął pracę na Uniwersytecie po opuszczeniu Poznania. Działał wcześniej w tamtejszym O/Międzyuczelnianym, ostatnio jako szef Komisji Edukacji Turystycznej. Pierwszy i właściwie jedyny raz miałem okazję z nim rozmawiać w biurze oddziału, gdy zjawił się w czasie któregoś z dyżurów. Przedstawił się jako pełen chęci do pracy, baaaardzo doświadczony turysta-organizator. Moja reakcja była standardowa: „…pracy ci, u nas dość, jeno chętnych rąk jakby mniej!… Rób coś, na co masz ochotę (jesteś zbyt doświadczonym działaczem, by wciskać ci jakieś nie leżące ci pomysły), a na pewno się zaprzyjaźnimy!..” Niezobowiązujące deklaracje pozostawiające wszystkie furtki otwarte. Niestety, zbyt wielu dobrze zapowiadających się osobników zdarzyło mi się wcześniej spotkać, bym wiązał specjalne nadzieje z kimś, kogo umiejętności i zaangażowanie poznałem tylko z jego osobistego opisu a nie z „obserwacji własnych”. Z drugiej strony, bardzo bym się ucieszył, gdyby tym razem mój zawodowy sceptycyzm okazał sie na wyrost. W jakiś czas potem zobaczyłem się z Jarkiem Paluszkiewiczem (wówczas prezesem Międzyuczelnianego Oddziału poznańskiego), który zrelacjonował mi opowieść Rokosza o skrajnie entuzjastycznym przyjęciu jakiego podobno doznał w szczecińskim Oddziale Akademickim! Jarek raczej przestrzegł mnie przed Marianem Rokoszem – bałagan jaki zostawił po sobie w komisji Edukacji Turystycznej był podobno niezrównany… Potem, z „różnych źródeł”, odwiedzałem się, że idée fix Mariana jest wyprawa na Kilimandżaro i najprawdopodobniej główne dla zrealizowania tego celu łapie jak najwięcej kontaktów z różnymi organizacjami. Oczywiście dobre układy z Almaturem i ZSP były w tej sytuacji nieporównywalnie ważniejsze, niż „moralne wsparcie”, na które mógł (co najwyżej) liczyć z naszej strony. Muszę oddać mu sprawiedliwość – cośkolwiek zrobił na rzecz nowo formującego się „Traktu”1, jednak mieliśmy prawo podejrzewać, że traktuje te działania instrumentalnie. Myślę, że przy okazji położył jeden z ważniejszych kamieni węgielnych pod przyszłe więzi tego klubu z ZSP. W tym gorącym czasie – walki o “zebranie dusz” – powinno się to spotkać z wdzięcznością jednej strony i wywołać nieufność, a może nawet niechęć drugiej. Wejście takiej osoby do zarządu oddziału byłoby najprawdopodobniej bezużyteczne i prawie na pewno szkodliwe.
Gdyby jakiś przypadek postawił go w roli prezesa – byłoby to już nieszczęściem! Byliśmy przekonani, że wybory zarządu pójdą po naszej myśli, wskazywał na to prosty bilans głosów. Ale, wobec dających się wyobrazić alternatywnych rozwiązań, czaił się jakiś cień niepewności. Poziom świadomości aktorów był jednak i tym razem wystarczający, cudu nie było. Marian Rokosz został wycięty. Nikt inny poza Jurkiem Barczyckim nie aspirował do roli prezesa a pozostali teoretyczni kandydaci zostali v-ce prezesami: Gośka – d/s organizacyjnych, Darek Podsiadły – d/s programowych.
1 Uczelniany klub Turystyczny Uniwersytetu Szczecińskiego „Trakt”
Dariusz Podsiadły (od stycznia 1987)
W momencie, kiedy odchodził „Gajowy” sytuacja w Oddziale wydawała się uporządkowana. Mieliśmy porządną księgową, sprawy biura wyprowadzone na bieżąco przez Gośkę Dębską. OA nie był czymś nieznanym w miejscach, z których można było “wyssać” jakieś pieniądze. Było paru doświadczonych ludzi, którzy mieli pociągnąć to wszystko dalej. Było też co-nieco otrzaskanej młodzieży w klu- bach, rokującej dobrze jako świeża krew w zarządzie OA. Wprawdzie Labolare nie był już tym samym co przed dwoma laty (jak długo może trwać cud, szczególnie gdy zabrakło cudotwórców, a i audytorium już też nie te…), ale za to Kroki odzyskały całkiem niezłą formę. Samarama miała swoje nowe rowery w swoim magazynku. Zgromadziliśmy całkiem pokaźną ilość (jak na potrzeby wędrownej turystyki) podstawowego sprzętu. Trochę z boku, całkiem nieźle poczynał sobie Trakt – praktycznie bez naszej pomocy, jeśli pominiemy czystą życzliwość. (Odoru zwłok Birkuta, rozkładających się poza możliwością jakiegokolwiek naszego wpływu staraliśmy się nie zauważać, w końcu to nie nasze pieniądze przepijali Kłeczek i jego kumple na „imprezach turystycznych”). Nie było też wątpliwości kto ma zostać prezesem – czas dojrzał by upomnieć się o Darka. Był w tym momencie nie tylko najbardziej doświadczonym kandydatem, był najlepszy! Trafne wyczucie Mietka Szpaka, które kazało mu cztery lata wcześniej popchnąć do zarządu zupełnie świeżego w środowisku turystycznym studenta I roku Wydziału Elektrycznego Politechniki Szczecińskiej, teraz miało wydać w pełni owoce.
Właściwie owocowało to już w latach poprzednich – chyba nie trzeba było więcej niż rok, by Darek stał się już nie tylko doświadczonym turystą z zamiłowaniami krajoznawczymi, ale także rasowym działaczem. Równolegle, przez dwa lata prowadził Samąramę, w najtrudniejszym dla klubu okresie. W kadencji Gajowego miał na głowie szkolenia, obozy zagraniczne – poza rutynowymi zajęciami v- prezesa ds programowych. Problemem było raczej, że zrobił dotychczas za dużo, niż by mu brakowało wiedzy czy doświadczenia.
[…Każdy z nas ma jakiś, trudno odnawialny zapas energii, odporności, mniej lub bardziej kontrolowanego entuzjazmu, woli, nadziei i wiary w sens wysiłku, działania – dla..? (idei..? ..innych..?..) Wydaje mi się, że w latach 82 – 86, w okresie budowania nowego (tak!) Oddziału to spalanie następowało szybciej niż zwykle. Szczególnie dożo osób, bardzo dobrych na „inne czasy” nie wytrzymywało tempa i wypadało wtedy z naszego grona – Ula Kochaniak, Mariusz Chyla, Marek Antoniak – prawie cały “pomost do przeszłości” AKT Kroki. Zgubiliśmy po drodze co najmniej kilku Ramoli, z których w innych warunkach, mogło by być przez jakiś jeszcze czas, nieco więcej pożytku… Ja poczułem się „wypalony” po trzech, czterech szalonych latach w zarządzie OA. Pod koniec kadencji Zbyszka nie marzyłem o niczym innym, jak oddaniu „całego tego bajzlu” komuś innemu (oczywiście – takiemu, kto dawał realne nadzieje na przyszłość). Darek działał na pełnych obrotach i coraz pełniejszych – cztery lata – nim przyszło mu objąć prezesurę zarządu OA. Obawiam się, że poza normalnym w tej sytuacji podnieceniem, uczuciami z jednej strony satysfakcji a z drugiej niepokoju, musiał już po kilku dniach (gdy „umilkły świąteczne dzwony”) wałczyć z poczuciem znużenia, zniechęcenia i wypalonego wnętrza… ]
W tworzeniu tego zarządu większym problemem było, kogo z „młodych obiecujących” uda się zachęcić do kandydowania, niż sprawa rozegrania kluczowych funkcji. Jedyną, drobną niewiadomą było ewentualne zachowanie się Marka Migdala. Jego piekielna ambicja czyniła go (w naszym odbiorze), człowiekiem z marginesem nieobliczalności. Było (w wyobrażeniu niektórych z nas) możliwe, że zechce sięgnąć po funkcję prezesa OA. Przy ewentualnym poparciu innych Rolników, mogłoby dojść do jakiegoś nerwowego zamieszania przy wyłanianiu prezesa. Nie wydaje mi się możliwe, by zmienić to mogło ostateczny rezultat, ale położyło by się cieniem na przyszłą współpracę w zarządzie. Jednak Marek nie próbował zrobić tego fałszywego kroku. W czasie rozmowy poprzedzającej głosowanie członków zarządu na prezesa, traf (lekko kontrolowany) dał Markowi jako pierwszemu możliwość wypowiedzenia się kogo widziałby w tej roli i … wskazania na Darka Podsiadłego jako najwłaściwszą osobę. (Do dzisiaj nie mam pojęcia czy niepokoje niektórych z nas miały jakiekolwiek realne uzasadnienie.) Przez następne dwa lata obaj stanowili dobrze rozumiejący się tandem, zgodnie ciągnący Oddział „we właściwym kierunku”.
[..Dopiero pisząc tę „rozprawkę” uświadomiłem sobie jeszcze jeden fenomen
Oddziału tamtych lat. SPRAWA, która nas jednoczyła, i także atmosfera jaka towarzyszyła nam w działaniu, kształtowały wszystkich, którzy na dobre “wsiąknęli” w oddział – tak bardzo, że nigdy urażenie (lub niespełnienie) czyjejś ambicji, nie spowodowało “opuszczenia pierwszej linii”, pójścia własną drogą, obrażenia się na kolegów… Kontrkandydaci (teoretyczni i realni) prezesów lat 83…88 stawali się nie tylko lojalnymi współpracownikami, ale właśnie najważniejszy-mi elementami zarządów. Gdybyż podobnie rzecz się miała z naszymi przywódcami partyjnymi w wolnej Polsce…!! (piszę to wszystko wkrótce po wyborach do sejmu ’93, tak inteligentnie rozegranych przez polską prawicę(?), liberałów i Lesia)..]
W zarządzie Darka znalazł się przedstawiciel Traktu, co rokowało większym zrozumieniem wzajemnych problemów i możliwości. Głos Samejramy nareszcie prezentował ktoś inny niż sam Darek, dobrze kwalifikowana reprezentacja Kroków w osobach Śledzia i Renaty Kopaczki, sympatyczna przyszła żona Marka Migdala – Ania jako solidny kierownik biura. Gdzieś w tym czasie nastąpiła zmiana księgowej
– nowa była najlepszą osobą jaką można było znaleźć w promieniu 200 km …
Rafał Maliszewski (od lutego 1989)
W tym momencie właściwie powinienem zakończyć opowiadanie o tym jak wybierało się prezesów. Przed następnym walnym zjazdem nie brałem udziału w rozważaniach „kto i dlaczego”, zakomunikowano mi po prostu „kto” i coś tam, na odczepnego, powiedziano „dlaczego” – nie miało sensu rozwodzenie się zbyt długo nad sprawami oczywistymi (dla ówczesnych ojców chrzestnych, bo dla mnie – mniej). W poprzednich czterech latach mogliśmy stosunkowo spokojnie przygotowywać sukcesję – osoba mająca objąć funkcję prezesa działała uprzednio co najmniej jedną kadencję jako członek zarządu OA. Rafał „dla odmiany” nie był wcześniej formalnie w składzie władz oddziału – nie było na to czasu. Sprawy wróciły do trudnej „normy”. Nie można, w zwykłych układach mieć w osobie prezesa – i studenta aktywnie organizującego turystkę i jednocześnie osobę z paroletnim doświadczeniem w „byciu we władzach” (jeżeli studiował tylko przez “regularne” pięć lat). Nie było aż tak bardzo źle, gdyż Rafał brał dość ścisły udział w pracy zarządu jako prezes Kroków. Dzięki temu wiedział dokładnie w co się pakuje. W jego osobie funkcja prezesa OA wróciła po ośmiu latach przerwy w sposób formalny do AKT. (Tak naprawdę, można powiedzieć, że odmienna sytuacja – rządy rolników (ściślej: mechanizatorów rolnictwa) – trwała tylko cztery lata, gdyż zarówno ja, jak i Darek Podsiadły byliśmy „ideologicznie” bardzo zbliżonymi do koncepcji krokowskich, i tylko układ okoliczności sprawił, że nie staliśmy się członkami AKT.) Wraz z prezesem wymienił sie prawie(?) całkowicie skład zarządu. Wprawdzie odchodzący Darek i Marek Migdal obiecywali daleko idącą pomoc, ale to, tak naprawdę znaczy w szarej, codziennej praktyce niewiele. Na szczęście poza-zarządowe struktury oddziału były w najlepszym od niepamiętnych czasów stanie. Księgowa i kierowniczka biura profesjonalne i w przyjacielskich układach. Andrzej „Hrabia” Rawicki, po tym jak nie udało się go wpuścić w prezesurę OA, bardzo solidnie potraktował swoją funkcję członka Komisji Rewizyjnej.
[ …wpisał się tym w szereg Wielkich Rewizorów. Za mojej pamięci odpowiedzialnymi za coś więcej niż końcowe sprawozdanie czuli się: wczesny Jurek Burdziński, Mietek Szpak, Janusz Mroczek. Na bieżąco współ-pracowali, na równi z najaktywniejszymi członkami zarządu OA: Janek Krzysztoń, ja – w pierwszym roku kadencji Gajowego i właśnie Hrabia… ]
Byłoby całkiem “różowo”, gdyby nie zmieniające się coraz szybciej otoczenie. Zjawisko powolnie „spadającej wydajności” źródeł zasilania finansowego turystyki akademickiej, miało w kadencji Rafała przybrać charakter lawinowy i postawił zarząd OA przed zupełnie nowymi jakościowo problemami. Nowe Czasy miały obnażyć, jak mało przyszłościowy był model Oddziału, który z takim wysiłkiem budowaliśmy od początku lat 80-tych (możemy się pocieszyć, że w tym kraju myliło się co do przewidywań przyszłości 99% osób, ale Oddział Akademicki PTTK kosztowało to szczególnie dużo…). Dobrze się stało, że w tych „psujących się czasach” na czele OA stanął ktoś tak solidny, zrównoważony jak Rafał! Pewnie wart był pracy w lepszych warunkach, ale cóż – historia nie zastanawia się specjalnie nad tym, kogo ma doświadczyć. Potrafił działać z najwyższym zaangażowaniem – czasu, zdolności i energii, a jednocześnie nie tracił tej (tak potrzebnej) odrobiny dystansu oraz poczucia humoru. Widywałem go bardzo zmęczonego, z trudem podtrzymującego sypiącą się w wielu miejscach budowlę OA – ale nigdy w roli cierpiętnika za SPRAWĘ. Jeszcze jedno: wraz z odejściem Darka Podsiadłego i w pewnym sensie Marka Migdala w zarządzie oddziału zabrakło współuczestników transformacji oddziału lat 83..86. Nowi członkowie władz OA rozpoczynali studia w 85r. lub później. Sytuacje początku lat 80-tych mogli (o ile byli tym zainteresowani) znać tylko z opowiadań. Odpadła tradycja „heroicznej walki” przeciwko (..) oraz o (..), cała otoczka, która tak mobilizowała nas dodatkowo (ale i terroryzowała) do działania, w ich przypadku nie miała prawie właściwości siły sprawczej. Traktować musieli zastaną sytuację jako zwyczajną, standardową – nie był dla nich punktem odniesienia rok 83 czy 79. Gdybyż ten oddział, ci ludzie mogli dziać w warunkach finansowych tamtych lat…
[ ..Rafał Maliszewski był jeszcze jednym „Elektrykiem” w roli prezesa OA. Poza okresem „prezesów tytularnych” (3…4 pierwsze lata istnienia oddziału, gdy m.in. dwukrotnie pełnił tę funkcję pracownik naukowy Wydziału Elektrycznego Politechniki – Adam Żuchowski), z dalszych 26-ciu lat istnienia, aż 10 przypada na prowadzenie zarządu przez studentów (absolwentów) jednego wydziału jednej uczelni – Elektrycznego PS! Ciekawe, jak wytłumaczyć to zjawisko?.. ]
Robert Śledziński (od stycznia 1991)
(…Ponieważ przechodzę niniejszym od historii do współczesności, i to takiej, którą potencjalny czytelnik tej rozprawki zna co najmniej równie dobrze jak ja, muszę przybrać jeszcze skromniejszy ton…)
Któż nie zna Śledzia? Był (i jest!) fenomenem, jedynym w swoim rodzaju. Gdy jako młoda gwiazda (pierwszej wielkości, oczywiście) wchodził do zarządu Rafała miał już za sobą dwa i pół roku funkcjonowania w środowisku, prezesurę AKT, wymyślony i zorganizowany obóz rowerowy „dookoła Danii”, drobne publikacje krajoznawcze, występy „robiące” atmosferę zakończeń rajdów… Już wtedy, gdyby nie było Rafała a Andrzej „Hrabia” Rawicki równie zdecydowanie podtrzymywał swoje postanowienie niekandydowania do zarządu – pewnie nie byłoby innego wyjścia jak wpuścić Śledzia. Na szczęście jednak, można było „używać” Roberta w bardziej odpowiedni dla niego (i dla środowiska) sposób jeszcze dwa lata dłużej.
Nadszedł jednak rok 1991, i od tego wyboru nie było ucieczki. Problemem Roberta (trochę podobnie jak Darka Podsiadłego w Samejramie) było, że za bardzo odbiegał poziomem swoich aspiracji krajoznawczych od reszty środowiska. Sadzę, że często jego współpracownicy nie bardzo przejmowali się tym co dla Roberta było właśnie zasadniczą sprawą, traktowali go trochę jak nieszkodliwego maniaka. To chyba dlatego ujawniła się na walnym zjeździe niewielka opozycja przeciwko postawieniu Śledzia w roli prezesa, wysuwająca bardziej „konkretnego” kandydata z Samejramy. Oddział postąpił i tym razem wg stałej zasady – „…gdy są jakieś wątpliwości co do osoby prezesa, wybierz tego, który gwarantuje prawidłową, turystyczno-krajoznawczą linię…”. Być może dynamiczny i życiowo rozsądny człowiek z Samejramy poprowadziłby Oddział trochę lepiej ekonomicznie, bardziej adekwatnie do Nowych Czasów, ale dla mnie najbardziej prawdopodobnym jest, że dzisiaj Oddziału już by nie było, nawet w takiej „specjalnej wersji”, w jakiej egzystuje pod prezesem – Robertem Śledzińskim…
Śledziu „miał przyjemność” asystować kompletnemu załamaniu się Oddziału w formie, w jakiej istniał przez poprzednie 8..10 lat (właściwie, bieżące warunki zewnętrzne nie przypominają niczego z całej 30-letniej historii OA). Mam nadzieję, że Robert jest w wystarczająco dużym stopniu dzieckiem Nowych Czasów, by odczuwać nadmierny żal, że sprawy idą inaczej niż można było sobie życzyć.
Pomimo ogarniającej oddział mizerii (wg standardów sprzed 10-15 lat) Śledź robi swoje, i chyba całkiem dobrze się przy tym bawi. Mam tylko nadzieję, że Dobry Bóg daje mu wystarczająco dużo mądrości dla rozpoznania i odrzucenia beznadziejnych zadań. Jest to o tyle dla mnie ważne, że Robert jest najmłodszym kolegą, w którego zarażeniu Oddziałem Akademickim miałem swój udział. Nie chciałbym obciążać swojego sumienia rozczarowaniami jeszcze jednego, młodego człowieka. Zabrakło mu podstawowego narzędzia sterowania, najrealniejszego (niestety) spoiwa oddziału. Dopiero teraz okazało się, jak użyteczne są, nawet stosunkowo niewielkie pieniądze – za to otrzymywane „za darmo”. Dopiero młody, „siermiężny kapitalizm” pokazał, że ogólnie bezsensowny “socjalizm realny” pozostawiał gdzieniegdzie nisze, w których mogły wegetować, a czasami wcale ładnie rozkwitać – wartościowe rzeczy. Delektujmy się więc smakiem wolności w wąskim, dobrze dobranym gronie. Nadszedł czas prawdy(?), sprawdzenia ile warta była nasza wiara w „nieprzemijające(?) wartości”, teraz rynek zweryfikuje wszystko…
Kolej na sukcesorów Roberta – na znalezienia nowej recepty (o ile istnieje).
Wcale im nie zazdroszczę …
Słów parę o powszedniej pracy dawnych zarządów OA
Jeszcze nie bardzo potrafiłem odróżnić OA PTTK od AKT-u (co więcej, wcale mnie to nie interesowało), gdy pierwszy raz miałem okazję usłyszeć cokolwiek o naszej szacownej instytucji. W czasie rozmowy tramwajowej (1974 … 1975r ?) Roman Szymański, znany mi z widzenia, raczej jako śpiewający gitarzysta rajdowy niż jako „moja PTTK-owska władza”, (wówczas członek zarządu OA pod wtórą prezesurą Marka Gniewka-Węgrzyna) opowiadał mojej koleżance o wynikach kontroli władz zwierzchnich PTTK w Oddziale. Ujawniły kompletny bałagan w dokumentacji finansowej, organizacyjnej itp. Wnioski pokontrolne były zbliżone do stwierdzenia, że „..najrozsądniej byłoby rozpędzić to nieodpowiedzialne i niekompetentne towarzystwo (OA) na cztery wiatry..”. Skończyło się jednak na sanacji biura, zatrudnieniu p.Bernarda Krauski na stanowisku księgowego i, co najważniejsze, zaczęto w Oddziale, od tego czasu, dużo bardziej dbać o „zewnętrzny wygląd”. Oczywiście, wszystko w rozsądnych granicach. Nie było np. jakimkolwiek problemem dla Mariusza Hajdasza (?..Jurka Lecieja?) nie przygotować jednego z podstawowych dokumentów na walny Zjazd OA. Co gorsza, poinformował o tym głośno, na forum obrad, przybyłych na zjazd delegatów i szacownych gości, w pełnym wdzięku stylu. Mniej-więcej brzmiało to tak: „…sąd koleżeński nie przygotował pisemnego sprawozdania na zjazd, bo właściwie nie było prawie spraw, a te co były, są i tak wszystkim znane…” Nawet prezes Zarządu Wojewódzkiego, który musiał w swoim długim „życiu organizacyjnym” oglądać naprawdę wiele, był skutecznie zaszokowany, właściwie wyprowadzony z równowagi. Ale to tylko drobne, rzec można – peryferyjne zgrzyty, towarzyszące w pełni profesjonalnie (choć przez amatorów) prowadzonej instytucji (jeżeli porównywać do niedalekiej przeszłości). Tak rozpoczynała się –
kadencja Jurka Kosackiego (od marca 1976)
Przypadła na lata największej obfitości – w imprezy, uczestników, pieniędzy (oczywiście, te ostatnie – pod pełną, almaturowską kontrolą), oraz najważniejsze – w indywidualności. To wtedy mieli swój czas najwyższej aktywności ludzie- instytucje: Kosacki, Błażejowicz, Krzysztoń (ten ostatni jest właściwie zawsze na najwyższych obrotach!). Poza tymi „wiecznie żywymi” działaczami, całe grono długo- i średnio-dystansowców: Zbyszek Łyczakowski, Anka Barcz (v-prezesi OA), Andrzej Krukowski, Roman Szymański, Janusz Mroczek, Ewa Tur, w klubach – Tomasz „Harcerz” Piotrowski, Mietek Szpak… (To bardzo skrócona i bardzo subiektywna lista.)
Przez te dwa lata cała ta turystyczna maszyna pracowała na pełnych, coraz szybszych obrotach. Formuła kół wydziałowych PTTK i KTiS-ów1 przestawała wystarczać do objęcia, jakiegoś „zapanowania nad całością”. Nastał czas żywiołowego (prawie) powstawania klubów uczelnianych – mających ambicje dorównania Krokom. “Wybuchający” Birkut pod Januszem Stankiem i z Mirkiem „Grubym” Rogińskim, Panaceum ze Zbyszkiem Hamerlakiem i Różą Kosiek…
Centra życia turystycznego istniały także jakby poza formalnymi strukturami organizacyjnymi. Turystyka była podstawowym spoiwem dla wielu grup koleżeńskich. Np. tak zwani „młodzi elektrycy” skupieni wokół Ewy Tur i Janusza Mroczka (teraz powinienem wymienić z 10 nazwisk – zarówno tych co coś potem organizowali, jak i tych co w imprezach tylko uczestniczyli, za to tak, że byli solą i pieprzem… Ja sam jestem właśnie „z tej szkoły”). Rok – dwa lata młodsi byli chemicy, „napędzani” głównie przez Bogdana Adamskiego i Ryśka Kopcia. I chociaż „liderzy” byli zazwyczaj członkami Kroków, ich podstawowa aktywność w czasie roku akademickiego realizowała się wśród kolegów na wydziałach uczelni. Kluby uczelniane starały się dorównać AKT, więc i Kroki uciekały „do przodu”(?).
Stratedzy klubu usiłowali zrealizować zachodnio-pomorską wersję studenckiego koła przewodnickiego. W tym czasie rozpoczęła się także, dla wielu niezapomniana i nie do odżałowania przygoda z Chatką Dolina w Starych Łysogórkach nad Odrą.
1 KTiS – komisja Turystyki i Sportu SZSP – różnych szczebli: wydziału, uczelni, okręgowa (środowiskowa)
[…Nie jestem dokładnie pewien dlaczego, ale nigdy nie zachwycałem się tymi dwiema aktywnościami Kroków. Oczywiście – zarówno cenię walory dobrze przygotowanego i realizowanego przewodnictwa, jak i uwielbiałem zawsze okolicę Lasów Mieszkowickich i Puszczy Piaskowej (okolice chatki). Tyle, że w realizacji ówczesnych Kroków chatka nie stała się bazą wypadową i oparciem dla wędrówek turystycznych dla „wstępujących pokoleń”. Dolina, a raczej życie towarzyskie w niej były celem samym w sobie. Chatka bardziej psuła młodzież niż pomagała w wychowywaniu rasowych turystów! Tylko ukształtowani wędrowcy z żywotną ciekawością krajoznawczą mogą bez ryzyka „zdemoralizowania” czerpać z walorów chatki, ale nawet w ich przypadku szkoda trochę, że pytanie rodzące się gdzieś w środku tygodnia – „..gdzie tym razem powędrujemy w sobotę i niedzielę?..” – za często spotykało zbyt łatwą odpowiedź: Dolina!
Przewodnictwo, myślę, było wprowadzane trochę na wyrost i trochę za bardzo odgórnie. Było przez „mózgowców” wykoncypowane „przy biurku” a nie zrodzone przez „samo życie” (trochę jak real-socjalizm, tyle że bez tych fatalnych skutków). By to mogło się udać, musi być wystarczająco liczne i silne intelektualnie środowisko. Dalej – wystarczająca liczba „mistrzów”, indywidualności z których mogą być czerpane wzorce zachowań, i jeszcze – wystarczająco dużo nie całkiem surowego „materiału”, z którego warunki i czas wyselekcjonują właściwych przewodników. Na koniec – musi być odpowiednia przestrzeń do działania, wystarczająco chłonny “rynek” odbiorców-konsumentów, na którym walory dobrych przewodników zostaną wykorzystane i odpowiednio docenione. Wydaje mi się, że mniej lub bardziej brakowało nam każdej z tych rzeczy. Wszystkie istniejące w tamtych czasach studenckie koła przewodnickie działały w większych od szczecińskiego ośrodkach akademickich. Mimo najlepszych chęci i ambicji paru osób całe przedsięwzięcie okazało się ślepą uliczką… Mam wrażenie, że ci z posiadaczy legitymacji przewodnickich, którzy się sprawdzili jako dobrzy turyści, byli nimi raczej pomimo- niż dzięki kursom. Właściwie, to inni, bezpośrednio zamieszani w sprawę powinni powiedzieć dlaczego „tak wyszło”. Ja tylko, z niepokojem obserwowałem (ze swojego poletka InO)1 znikomą liczbą „młodych krokowców” uczestniczących w turystycznych rajdach na orientację, gdy dla starszego pokolenia było to podstawowym potwierdzeniem technicznych kwalifikacji turystycznych. Myślę, że był to jeden z najwcześniejszych symptomów mającej nastąpić za kilka lat zapaści. Ale jesteśmy w latach 76…77, kiedy wszystko w turystyce akademickiej, nawet koło przewodnickie, jest w stadium ekspansji i daleko jeszcze do jakiegoś punktu zwrotnego…]
1 InO – Imprezy na Orientację
Zarząd Kosackiego to chyba zespół o największych możliwościach, działający w najżywotniejszym okresie turystyki. Ludzie doskonale przygotowani i zdolni do dużego wysiłku. Zastanawiałem się potem, czym byłby oddział, gdyby miał taki zakres niezależności finansowo-organizacyjnej, jaki osiągnął w ’87 roku – w rękach zespołu z ’77r. Jeszcze raz przypomnę: Kosacki, Łyczakowski, Barcz, Błażejowicz, Krzysztoń, Karkosz; Krukowski jako szef Komisji Turystyki Pieszej. Zarząd OA nie robił turystyki -„robiła się sama” w klubach i poza, za niewyczerpane (wydawało się) pieniądze „organizowane” przez Almatur i agendy SZSP. Zarząd raczej nadzorował szkolenia i nadawanie uprawnień, programy obozów i treści krajoznawcze informatorów rajdowych…, inspirował. Starał się porządkować, przypominać, koordynować i…zorganizował naprawdę udany jubileusz XIII-lecia.
Byliśmy centrum informacji krajoznawczej i techniczno-organizacyjnej, punktem koleżeńskiego doradztwa. Imprezy obsługiwane finansowo przez OA można było pewnie policzyć na palcach jednej ręki. Czy to źle?..- chyba nie. Było chyba tak dobrze, że nie było po prostu potrzeby robienia czegoś innego! Zarząd nie robił poważniejszych „ruchów organizacyjnych”, bo nie stanął przed takimi wyzwaniami, jakie zaserwowała nam sytuacja w początku lat 80-tych. Czerpaliśmy tylko niewielką część z morza środków przeznaczanych na „oplątywanie młodzieży”, toteż przy względnej obfitości, warunki jakie nam w praktyce stawiano były mało ostre, całkiem łatwe do przełknięcia. Szło to prawie gładko, z niewielkimi tylko przykrościami, które „za te pieniądze” warto było znosić. Drobne ustępstwa, które dawały dostęp do naprawdę dużych możliwości organizowania i uprawiania wartościowej turystyki.
Zawsze zazdrościłem potem Jurkowi Kosackiemu luksusu prezesowania w takich warunkach. Nie widać było specjalnej różnicy u progu kadencji
Romana Szymańskiego (od marca 1978)
Istniejące spory, dyskusje, stawiane zarzuty niekompetencji, błędnego kierunku – wydawać się mogły raczej zobrazowaniem odwiecznego sporu młodego ze starym, niż symptomami kryzysu. Nowo sformowany zarząd wyglądał całkiem przyzwoicie. Stefan „Rudy” Błażejowicz jako sekretarz, v-prezes Mirek „Ponury” Sitnik, Wala Czakłosz, Rysiek Kopeć – to naprawdę dobry wyjściowo materiał.
Cieniem na przyszłość musiały się jednak położyć zaszłości w momencie powoływania zarządu. Myślę, że Szymański musiał zawsze podświadomie czuć się nie w pełni odpowiedzialny za „cały ten kram”, w końcu dał się raczej uprosić, niż wepchnął się na tę funkcję. Urażone ambicje niewybranych/odsuniętych pogarszały perspektywy owocnej współpracy…
[..Trudno mi pisać coś naprawdę odpowiedzialnie o prezesurze Szymańskiego, właściwie powinienem zamilczeć, boję się być niesprawiedliwy. Roman stosunkowo rzadko był widywany „na co dzień” w oddziale, a w zebraniach zarządu, pracy zarządu nie brałem udziału. Pozostają jedynie powierzchowne, „zewnętrzne” wrażenia (to, co piszę – to naprawdę tylko wspomnienia) ..]
Dla osób z „zewnątrz” oblicze oddziału kształtowali stali mieszkańcy-waleci lokalu (Krzysztoń, Błażej, Ponury), przez przypadek pokrywający się w znacznej części z legalno-formalnymi władzami OA. Wszystkie drogi zbiegały się tu, Bohaterów Warszawy 55/0056 we wtorki od 18.00 do… (21 .. 22 .. północy).
Spotkania, setki dialogów, rozmów w większym gronie… Duszą oddziału był Rudy (Błażejowicz), sekretarz nad sekretarze, właściwy człowiek na właściwym miejscu, gospodarz, mistrz ceremonii, arbiter, ten do kogo należało ostatnie słowo w razie wątpliwości. Jest stworzony do bycia “węzłem”, ogniskiem towarzystwa i zwyczajna skrzynką kontaktową. Potrafił zawsze sprzedać siebie słuchaczowi jako ktoś bliższy niemu, bardziej zainteresowany jego sprawą niż mógł naprawdę być. Stawał się przez to „przyjacielem” wszystkich, każdy miał do niego jakąś sprawę – pytania, wątpliwości, informacje, porady. Parę zdań syntetycznej rozmowy znaczącej na końcu plus-minus tyle: „…wiesz mniej więcej jak, idź teraz parę kroków sam i rób swoje. Jeżeli natrafisz na następny problem, przyjdź znów, na pewno coś da się wymyślić..” Oczywiście nie tylko Błażej był ekspertem od „wszystkiego turystycznego”, równie kompetentny był Janek Krzysztoń, parę jeszcze innych osób „robiło za eksperta”, ale to Rudy kształtował najbardziej atmosferę, styl bycia, taki który przyciągał do oddziału z jednej strony wszystko, co najbardziej fachowe w środowisku, z drugiej strony tych – co z tej fachowości potrzebowali skorzystać a z trzeciej strony takich, którym ta atmosfera po prostu odpowiadała. Jest to okres w którym oddział jest w największym stopniu gigantem kompetencji i koncepcji będąc jednocześnie karłem administracyjno-finansowym, prawie całkowicie zależnym w tej sferze od Almaturu. Na szczęście obie strony rozumiały, a może odczuwały tylko, że są sobie niezbędne, i współpraca dawała doskonałe rezultaty. Myślę, że turystyczne akademickie środowisko szczecińskie (jako całość) nigdy indziej nie „stało” tak dobrze w porównaniu do innych ośrodków. Odkrywcze działania jak bazy na Rugii, Matnia, Spotkanie Pokoleń… warunki do zaistnienia i rozwoju grupy dobrych turystycznych muzyków (Do Góry Dnem i okolice)… cała ogromna liczba letnich obozów robionych w różnych formach przez Kroki, Samąramę, Pluskon, Labolare i innych…
[..Myślę dzisiaj, że w tej obfitości krył sie zalążek przyszłych kłopotów. Kluby robiły za dużo imprez, obozów, w wirze pracy zagubia się gdzieś ogólna więź, wspólnota koncepcji, jakość i głębsze wyczucie sensu działań. Parę lat wcześniej – to z Kroków wypączkowała Samarama, Pluskon, w pewnym sensie Birkut. Z „harcerzem” Piotrowskim (prezes Pluskona ok.75r) byliśmy takimi samymi turystami, ja tylko wolałem spędzać czas na wędrówkach górskich, on w kajaku, ale mogliśmy spotkać się razem jako uczestnicy w obu otoczeniach i np. na imprezie na orientację, i jako uczestnicy i jako organizatorzy. W parę lat później, z Irkiem Kostką (prezesem Pluskonu ok. 80r) nie byłem w stanie się dogadać, a InO robionych (na krajowym, wysoko-technicznym poziomie) przez Marka Sobiegraja w drugiej połowie lat 80-tych po prostu nie lubiłem, mimo że „orientacja” była wcześniej moją podstawową aktywnością jako organizatora! Pokolenie przełomu lat 70/80 gubiło w biegu wspólny mianownik turystki. Znamienne jest, że w odrodzonych Krokach za czasów „Hrabiego” Rawickiego i później, znów popularny stał się rower i kajak; niektórych aktowców można było znów spotkać na InO, dużo bardziej nawet technicznych niż te, na których spotykałem się z Tomkiem “Harcerzem” Piotrowskim).
W kołowrocie nadmiaru “szlaków bazowych”, imprez zleconych, ginęła nie tylko “więź między-dyscyplinowa”, ale także międzypokoleniowa. Młodych organizatorów nie było kiedy osadzić w tradycji klubu; zamiast tego coraz ważniejsza stawała się więź z Almaturem. Owocowało to pogarszającą się jakością liderów klubowych, za to coraz bardziej kompetentnymi pracownikami na Wawrzyniaka 7a…]
W tej sympatycznej, i towarzysko i fachowo, atmosferze wyrosła jeszcze jedna roślinka – Akademicki Inspektorat Straży Ochrony Przyrody. Prawdą jest, że powstał aby zabezpieczyć potrzeby obozów jeździeckich na Wolinie, zwanych oficjalnie Konną Strażą Parku Narodowego, ale także prawdą jest, że skupił parę osób autentycznie głębiej interesujących się Naturą i jej ochroną. To wtedy „rozkwitł” Krzysiek Rotter (jako turysta-miłośnik przyrody, bo „jako taki” zawsze był niezłym kwiatkiem). Inspektor „Wituchna” Chodyniecki oprócz swoich klubowych jeźdźców miał do dyspozycji także taką broń jak Janusz „Jamnik” Rekowski, Rudy i Janek Krzysztoń.
We wtorki, gdy już przewalił sie przez oddział tłum „interesantów”, gdzieś dopiero o 20.00 – 21.00 można było spokojniej porozmawiać – poważnie.
Dyskutowaliśmy dalej wędrując z Osiedla Akademickiego na „Spotkanie z Piosenką Turystyczną” do Eldorado, i kontynuowaliśmy nasze „twórcze” spieranie się – raczej poza salą (trochę śpiewającą, a coraz częściej już tylko słuchającą występów „artystów” – nowe czasy). Usiłuję sobie przypomnieć, czy przeczuwaliśmy w jakimkolwiek stopniu nadchodzące problemy? Czy w tej kolorowej, pełnej życia bujności można było wyłapać zapach rozkładu? Przecież nic nie rozłazi między wieczorem a porankiem, trwa to lata… Często odczuwałem brak dobrego kontaktu z młodszymi. To nie kwestia wieku – ze Śledziem młodszym z 15 lat rozumiałem się zawsze jak najlepiej. Narzekaliśmy, że młodzież nie ma koncepcji, czasami podejrzewaliśmy, że czują sie przy nas „przygnieceni autorytetem” i „doświadczeniem”. Nie przypadkiem Krzysztoń i Błażejowicz nie brali udziału w merytorycznej części obrad Mikołajek 80, 81… Nagle okazało się, że rozwiera się luka pokoleniowa. Wcale nie było przypadkiem, że w zarządzie następnej kadencji
– Witolda Kulasa – (od grudnia 1980)
było aż pięciu nie-studentów. Mógłbym jeszcze raz napisać: “zarząd gwiazd” (Janusz Mroczek, Janusz Stanek, Mietek Szpak, Włodek Kotwas), tyle że były to gwiazdy nieco „przechodzone”, albo zajęte już gdzieś indziej. Mietek i Janusz Mroczek zawsze służyli „światłą” radą w czasie obrad, ale jako młodzi ojcowie rodzin, nie byli w stanie poświęcać za dużo czasu na pracę „zarządową” poza zebraniami. Cierpliwość ich żon była wystarczająco nadwyrężona poprzednimi latami działalności i co więcej – dalej zajmowali się organizowaniem turystycznych InO (w dawnym, dobrym stylu). Robili to bardzo dobrze, zawsze potrafili (szczególnie Janusz) wciągnąć do współpracy młodszych. (Gdy po kilku latach odsunęli się na dobre od organizowania, nie pozostawili za sobą próżni…gdybyż w innych miejscach naszych turystycznych działań stało się podobnie!) Następne „gwiazdy” – koledzy z Almaturu – znaleźli się w zarządzie też nie po to by odwalać czarną robotę. Zostali zaproszeni bardziej by reprezentować sposób widzenia spraw, z miejsca finansowo i biurowo-organizacyjnie najważniejszego (w tamtej chwili – bez wątpienia!) dla środowiska turystycznego. Także i po to, by lepiej mogli rozumieć nasz, „oddziałowy” punkt widzenia. Było w tym coś z nie do końca sformułowanej zasady wzajemności, która nakazywała, z drugiej strony, zaproszenie prezesa OA PTTK do… zasiadania (raczej – niż pracy) w Komisji Turystyki Rady Okręgowej SZSP.
Znalezienie kilku odpowiednich kandydatów z młodszego pokolenia, dobrze osadzonych w klubach – wcale nie było łatwe. Szczęśliwym pomysłem było zaproszenie Uli Kochaniak. Wojtek Jabłoński zdążył tylko zostać mianowany v- prezesem na pierwszym zebraniu, by na drugim całkowicie zrezygnować z udziału w zarządzie OA. Całkiem przyzwoicie wywiązywał się ze swoich obowiązków sekretarza-kierownika biura Rysiek Kopeć, chociaż przy jego doświadczeniu i możliwościach spodziewałem się czegoś więcej. Ela Walta załatwiała solidnie wszystko co dostała do zrobienia. Na tym mógłbym zakończyć prezentację walorów – cały wspaniały zarząd mógł realizować swoje zadania rękoma czterech osób (wliczając prezesa!). Mieliśmy przez czas jakiś jeszcze jeden atut – „ojcowie chrzestni” czuli się mocno odpowiedzialni, za to „co mi zrobili” (i… po prostu – za Oddział!). Zawsze mogłem liczyć na konkretną pomoc ze strony Jasia i Rudego, nie ograniczającą się tylko do udzielania „światłych rad”.
Właściwie wydawało sie było całkiem nieźle, jak na zadania stojące przed poprzednimi zarządami (a jeszcze bardziej: „zadania realizowane przez poprzednie zarządy”), w chwili „otwarcia” prezentowaliśmy się co najmniej dobrze. Wydawało mi się, że nie jest naszym (zarządu OA) przeznaczeniem zajmowanie się organizowaniem turystyki. Chciałem doprowadzić do lepszego zintegrowania środowiska, poprawić przepływ informacji o organizowanych imprezach.
Wierzyłem, że ludzie będą dalej „robili swoje”, a my tylko powinniśmy im tę pracę ułatwić, oraz pomóc potencjalnym uczestnikom korzystać z tego, co zostało przez organizatorów przygotowane. Zajmowałem się wtedy wszystkim, spędzałem w oddziale kilka razy w tygodniu po 2 – 3 godziny, trochę starałem się odgrywać rolę „poprzedniego Błażeja”. Rozmawiałem o pomysłach turystycznych, dyskutowałem o programach obozów z kierownikami, doradzałem, przekonywałem, wysłuchiwałem. Z dzisiejszej perspektywy wygląda to nawet całkiem nieźle – było z kim i o czym rozmawiać!
[..Pamiętam komentarz Janka Krzysztonia, który bawił u nas jako pracownik biura Zarządu Wojewódzkiego PTTK obsługujący wyjazdowe posiedzenie tegoż zarządu w Oddziale Akademickim. Szacowny Zarząd zjawił się u nas akurat we wtorek, kiedy najwięcej spraw przewalało się przez oddział. Janek, spotkany po paru dniach: „…wiesz, to starzy działacze, widzieli dużo – szczególnie w sprawozdaniach, słyszeli wiele – od ludzi, którzy sami opisywali swoją działalność. To, jak wypadliście od tej strony (było nieźle!) jest mniej ważne od wrażenia, jakie zrobił ciąg ludzi, którzy przewinęli się przez tę godzinę przez Oddział. Ciągłe wyciąganie kogoś z was do sąsiedniego pokoiku (bo jakaś nie cierpiąca zwłoki sprawa akurat wtedy musiała być załatwiona) – może burzyło tok obrad, ale było najlepszym wskaźnikiem autentycznego życia oddziału, czymś czego nie można tak po prostu zaaranżować „pod władze zwierzchnie”…]
Pech jednak chciał, że był początek ’81 roku i sytuacja zaczęła się coraz wyraźniej i szybciej zmieniać. Nie zdążyliśmy jeszcze na dobre opanować podstawowych papierowo – finansowych zagadnień, zorganizować skuteczniejszej sieci współpracy z klubami, gdy podstawową część uwagi trzeba było skierować gdzie indziej. Okazało się, że sprawy idące dawniej w klubach „same z siebie”, teraz wymagają interwencji z zewnątrz. Pierwszym krokiem z naszej strony było roztoczenie kontroli nad szkoleniami Organizatora Turystyki – już na etapie organizowania. Dotychczas wystarczało wystawianie komisji egzaminacyjnej, mającej nie dopuścić najbardziej rażące „przypadki” ignorancji do uzyskania uprawnień OT. Jednak po skopaniu przez kogoś z „samego” AKT jakiegoś kursu, następne postanowiliśmy już wziąć w swoje ręce. Od tego czasu Ela Walta została „dyżurnym” kierownikiem kursów OT. W II połowie ’81 aktywność w sferze turystyki w klubach wyraźnie spadła. Przypisywaliśmy to zaangażowaniu studentów w walkę polityczną – to było teraz najważniejsze. Ważyły się losy nowej ustawy o szkolnictwie wyższym. Długotrwałe i coraz to odżywające strajki okupacyjne na uczelniach stanowiły jeden z najbardziej istotnych elementów krajobrazu politycznego Polski kończących się dramatycznie „pierwszych 16 miesięcy” Solidarności. Polityka zaczynała również wdzierać się na forum zarządu OA. Chciałem zademonstrować otwartość PTTK na wszystkie opcje polityczne.
SZSP przestał być już jedyną organizacją studencką. Oczywiście nie mogło być mowy o symetrycznych stosunkach z NZS-em, tamci koledzy zbyt byli zajęci bieżącą polityką, by móc na serio – nie instrumentalnie – zainteresować się turystyką. Chodziło mi bardziej o gest dostrzeżenia, „uspokojenie sumienia”, nie wierzyłem w realność szerszej współpracy. Mój zupełnie niewinny pomysł nawiązania przez OA kontaktów z niezależnymi organizacjami studenckimi, poparty przez większość członków zarządu (i okolice), wprowadziły kolegów z Almaturu w stan najwyższej paniki. Nagle okazało się, że pod ciśnieniem sytuacji, zarząd OA zaczyna dzielić się na dwie części, nasza wspólna turystyka przestawała być wystarczającym spoiwem… Potwierdziło to wcześniejsze moje złe doświadczenia z udziału w posiedzeniach –
Komisji Turystyki Rady Okręgowej SZSP
– że mówiąc turystyka studencka mamy jednak coś trochę innego na myśli. Na zebraniach zarządu OA mogło się dawniej (zanim zaostrzyła się sytuacja polityczna) wydawać, że jesteśmy sobie bardzo bliscy. Sęk w tym, że dopóki rozmawia się o racjach, poparciu, ideologii a wyniki tych pogawędek nic (prawie) nie kosztują, łatwo o zgodę. Ziarno słuszności można znaleźć w każdym pomyśle. Schody zaczynają się, gdy dysponuje się realnymi pieniędzmi i poparcie trzeba wyrażać w złotówkach, konkretną liczbą – od zera do… powiedzmy… kwoty „dużo za dużej” jak na moje poczucie rozsądku, sprawiedliwości a przede wszystkim „woli poparcia”. Komisja Turystyki miała te realne pieniądze, i to jeszcze większe niż kwota określona w dokumentach jako fundusze SZSP, bo będąc praktycznie monopolistą w organizowaniu turystyki i różnych form wypoczynku (w sensie obsługi biurowo-finansowej i nie tylko), dysponowała „środkami powierzonymi” przez różne instytucje. Pojęcie „dysponowała” jest z lekka nietrafne; pieniędzmi dysponował w praktyce dyrektor oddziału Almaturu. Skład KT był tak skomponowany, że o ile dyrektor nie był kompletnym nieporozumieniem, był w stanie przeprowadzić każdą decyzję. Komisję Rady Okręgowej tworzyli: prezesi klubów – w większości mający swoje poglądy, skutecznie równoważeni przez przewodniczących uczelnianych komisji turystyki – mających poglądy organizacyjne, czyli na ogół zgodne z dyrektorem Almaturu, a czasem bardziej jeszcze odległe od tego, co „my” uważaliśmy za dobre dla turystyki. Gdy teraz do tego chwiejnego, ale nie wykluczającego „niespodzianki” układu doda się paru pracowników wawrzyniackiego Almaturu oraz agencji uczelnianych, całkowicie przecież zależnych od dyrektora… właściwie można zebrać zabawki i opuścić piaskownicę. W kontrowersyjnych sprawach głosowania wyglądały typowo – z jednej strony ja, przedstawiciel Labolare, czasem Kroków, jeszcze z jeden prezes któregoś klubu, dalej parę osób wstrzymujących się, a z drugiej strony zwarty blok pracowników Almaturu wzmocniony większością szefów uczelnianych KT. Po dwóch, może próbach wpłynięcia na decyzje, zrozumiałem, że jesteśmy tu bezradni. Jedyną rolą, jaką mam tu do spełnienia, jest demonstrowanie odrębnego zdania, próba obudzenia do myślenia tych, którzy byli jeszcze nie całkiem zdemoralizowani „stosunkami” z SZSP.
13 grudnia 1981
[..Wojna zastała nas w połowie – między pierwszym a drugim dniem „Sesji Orłowiczowskiej”. Żeby było śmieszniej – umówiliśmy się na poranne spotkanie u Romana Szymańskiego, by wyruszyć na pierwszą tej zimy wycieczkę na nartach śladowych. Większość przybyłych rano z nartami na plecach nie miała pojęcia o „historycznej decyzji” podjętej przez spawacza1 i jego wronę2 dla „ojczyzny (i socjalizmu) ratowania”. Wysłuchaliśmy gawędy o mniejszym źle, i nie doceniając hamletycznych rozterek i macedońskiego cięcia (…jak w Gordion), posunęliśmy na przegląd walorów narciarskich południowych stoków Wzgórz Warszewskich. Spacer ten zainaugurował długi cykl narciarskich wycieczek tej pamiętnej zimy..]
Stan wojenny zadziałał jak katalizator. Rozbił w proch, wszystko co trwało siłą inercji – dla wszelkiej nieautentycznej aktywności była to „szansa” na zwinięcie się. Panaceum, klub WSP3 rozlazły się, Birkut już nigdy nie miał być, choć w najmiłosierniejszym tego słowa znaczeniu, klubem turystycznym. Dla Pluskona, Samejramy, Kroków – zmieniło się niewiele; Labolare zaczęło błyskotliwie piąć się w górę. Z doświadczonych kadr, sytuacja zmobilizowała najbardziej Ramoli.
Zaczęło się od nart – najpierw seria jednodniowych, coraz liczebniejszych wycieczek, a potem niezapomniana wędrówka po Wyżynie Ińskiej (z noclegiem w Srebrnej Rybce, zjazdami w stylu alpejskim na Jezioro Zamczysko i pierwszym (tzn. zapisanym w kronikach) narciarskim zdobyciem Głowacza. Następnym krokiem były „prywatne” obozy: ze śladówkami w Beskidzie Śląskim, potem Tatry. Utrudnienia, typu godzina policyjna (milicyjna?), zakazy „opuszczania gminy zamieszkania” itp. twórczość “wrony” – były dla nas ćwiczeniem w interpretacji przepisów i wynajdywaniu dróg pół-legalnego obejścia. Stan wojenny wymierzony w ludzi aktywnie i otwarcie rozmontowujących real-soc4, a najbardziej utrudniający życie ludziom zwykłym, w nas wtłoczył tyko więcej energii, skłonił do wymyślania i realizowania coraz ciekawszych pomysłów. Jaruzelskiemu udało się tchnąć nowe życie w Koło Turystów Absolwentów. Wycieczki ‘82 roku, z jednej strony scementowały nas, z drugiej były okazją do zaprzyjaźnienia się z ostatnią grupką, kończących właśnie studia, organizatorów turystyki starej epoki.
1 Ironiczne określenie Wojciecha Jaruzelskiego
2 WRON – „Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego”
3 Wyższa Szkoła Pedagogiczna, poprzedniczka Uniwersytetu Szczecińskiego
4 Realny Socjalizm: określenie rzeczywistości politycznej PRL i kilku innych krajów, konieczne, bo system z teoretycznym Socjalizmem miał niewiele wspólnego.
Po kilku miesiącach zamrożenia, ta oficjalniejsza turystyka jakby wracała w stare koleiny. Wiosenne Zawody na Orientację w połowie maja, były pierwszą nocną imprezą na orientację, która dostała legalną zgodę na przeprowadzenie w czasie trwającej teoretycznie „godziny milicyjnej”. Pozytywna decyzja miejscowej władzy okazała sie zbyteczna, bo tego dnia to utrudnienie stanu wojennego zostało społeczeństwu łaskawie darowane. Vineta odbyła sie już „prawie normalnie” – gdy przemilczy się wyczyny kierownika Krzysztofa Kłeczka (stworzyły dobrą okazję do jego rozstania się, raz na zawsze z Krokami).
Koledzy z Almaturu zajęci, “globalną” polityką, rzadziej teraz pojawiali się na zebraniach zarządu. Momenty dyskusji pokazywały, jak dramatycznie nasze poglądy oddalają się. Byliśmy w jednym całkowicie zgodni – w naszej codziennej turystyce, w klubach zaczęło dziać się naprawdę źle. Postanowiliśmy zrobić coś naprawdę większego, zdobyć się na poważny wysiłek: zorganizowania –
Akademii Turystycznej
– Nazwę i najogólniejszą koncepcję ściągnąłem z warszawskiego „Unikatu”. Chodziło o długofalowy, spójny ciąg szkoleń – począwszy od licznego, dobrze przygotowanego kursu OT, wzbogaconego o terenowe zajęcia praktyczne, dającego po wyselekcjonowaniu materiał do dalszej obróbki, w postaci równoległych szkoleń przodownickich – górskich i nizinnych. Kurs PTN miał w programie szereg wycieczek krajoznawczych po województwach szczecińskim i koszalińskim; kandydaci na PTG wzięli udział w górskich zimowych obozach wędrownych, a prowadzenie tras na pierwszej “Prowizorze” w Karkonoszach miało stanowić egzamin praktyczny. Wierzyliśmy, że robiąc szkolenie na znacznie zwiększoną skalę, z lepszym skutkiem wykorzystamy kadry instruktorskie i pomnożymy liczbę osób, które czegoś się naprawdę nauczą. Takie masowe działanie, gromadzące osoby z różnych uczelni i z różnych roczników, dawało też dodatkową szansę na zintegrowanie środowiska. Ostateczna koncepcja została opracowana przez Janka Krzysztonia, mnie i Bogdana Durkiewicza – który też podjął się kierowania całością. Cały zarząd OA (i “okolice”) w pełni zaaprobował działanie, a Włodek i Janusz Stanek podjęli się zrobić wszystko, by środków finansowych na to przedsięwzięcie nie zabrakło. Postawili jednak jeden twardy warunek – Akademia, inaczej niż dotychczasowe szkolenia, będzie rozliczana w Almaturze. Było to odstępstwo od reguł, próba ograniczenia, zawsze i tak mikroskopijnego pola niezależności administracyjno-finansowej OA. Uzasadnienie, że jest to nietypowe, bardzo drogie szkolenie, na które Almatur organizuje zdecydowaną większość środków przyjęliśmy za dobrą monetę – impreza w większości „przeszła” przez wawrzyniackie biuro. Dzisiaj myślę, że nie chodziło o pieniądze. W tych gorących czasach koledzy chcieli trzymać rękę na pulsie ważnego i przyszłościowego (w naszym wspólnym przekonaniu) przedsięwzięcia.
[..Los zakpił sobie z nas wszystkich. Najpierw z almaturowców – mimo, że sytuacja rozwijała się nie po ich myśli, nie byli w stanie kontrolować przebiegu szkolenia. W czasie Akademii działo się za dużo rzeczy, zbyt wielu ludzi z autorytetem przy tym pracowało, by był czas i warunki na zgłaszanie jakiś, nawet uzasadnionych (z punktu widzenia głównego sponsora) „ale”. Kontrola Almaturu, szczególnie po „Osecie”, zamieniła się w najzwyklejsze utrudnianie najprostszych spraw. Jak piszę o tym gdzieś indziej – wtedy raz na zawsze pogrzebaliśmy resztki złudzeń co do możliwości uratowania, tego co w starym układzie było rozsądne i użyteczne dla wszystkich stron. Gdy później, za prezesury Zbyszka Misiury prowadziliśmy dwukrotnie negocjacje ze stroną almaturowsko-zetespowską na temat nieco lepszego ułożenia współpracy, właśnie „współpraca” przy realizacji Akademii wykluczała możliwość realnego TAK z naszej strony. Całe rozmowy były tylko grą na zwłokę, powodowaną niechęcią do głośnego, otwartego powiedzenia NIE. Nieudolna próba przywiązania na siłę – zaowocowała całkowitym rozejściem organizacyjnym – (ale w terenie, na trasie rajdu, zawsze mogliśmy sie dalej spotykać!).
Zakpienie z nas wszystkich – to także (wg mnie) brak lepszych niż w pospolitych szkoleniach rezultatów merytorycznych. Parę osób uzyskało wprawdzie uprawnienia przodownickie, ale były to osoby raczej „nauczone” wcześniej niż wyszkolone od podstaw przez Akademię. „Młodzi obiecujący” (np. Marek Antoniak, Andrzej Juszczak…) okazali się w tamtej chwili za słabi, by mogli w pełni wykorzystać nadarzającą się okazję, i opuścić Akademię z „blachą na piersi” (ci, którym sądzone było zostać przodownikami, doszli do tego w swoim czasie – Andrzej np. – nasza praca ani im specjalnie nie pomogła, ani też, gdy spotkałem przypadek wg mnie beznadziejny, nie byłem w stanie przeszkodzić w uzyskaniu uprawnień, jedynie odwlekłem werdykt…) I, kończąc – z tych, którzy przy tej okazji zdobyli legitymacją (z wyjątkiem Piotra Juszczaka) nie było w przyszłości specjalnego pożytku..]
Dla mnie osobiście, czas Akademii Turystycznej, to okres być może najintensywniejszej w całej mojej „karierze działacza turystycznego” pracy. Z jednej strony dziesiątki spotkań, rozmów, debat w klubach – ważyły się w tym czasie decyzje o wyborze dalszej drogi: razem czy oddzielnie z powstającym na nowo ZSP. Z drugiej strony, ponieważ wziąłem na siebie prowadzenie części górskiej szkolenia (w tym większość wykładów), musiałem napisać dziesiątki stron konspektów, gdzie-niegdzie douczyć się, usystematyzować swoje wiadomości.
Najbardziej pracochłonne było przygotowanie materiałów wizualnych – komponowanie i wykreślenie różnych mapek, diagramów, tabel, potem robienie z tego wszystkiego slajdów…… na końcu godziny najbardziej wyczerpujących wykładów (zdaje mi się, że to ja sam nauczyłem się najwięcej przy okazji Akademii, najbardziej na tym przedsięwzięciu edukacyjnie skorzystałem).
Równolegle zamykaliśmy naszą kadencję zarządu oddziału, przygotowywaliśmy zjazd walny. Samo napisanie sprawozdania z działalności było nie tylko pracochłonną, ale i karkołomną sprawą. Zanim mogło być zaakceptowane przez obie strony, wszystkich członków zarządu, musiałem kilkakrotnie czytać je na zebraniach i potem przeredagowywać co bardziej kontrowersyjne fragmenty. Nie chciałem uciec się do prostej metody przegłosowywania i ostatecznie udało nam się osiągnąć, bodajże ostatni kompromis.
Początki następnej kadencji
pod prezesurą Zbyszka Misiury, (marzec 1983)
to nie tylko czaso- i praco-chłonny rozruch nowego zarządu, ale dalsze przepychanki polityczne i finalizowanie Akademii Turystycznej. Na dodatek Zbyszkowi przypadła w tym czasie 3-miesięczna praktyka „gdzieś w województwie” (szczecińskim?), i siłą rzeczy większość bieżących obowiązków prezesa spadła na moją głowę (doprawdy, dziwię się, że dopiero teraz zacząłem siwieć…).
Aby opisać tło, warunki, sytuację w jakiej działaliśmy trzeba sie cofnąć w czasie o ponad 2 lata, bo rozpoczął się wtedy, na dobre, (to zdanie dopisane 2024 r.):
Czas WIELKIEJ PRZEMIANY
[…Stan wojenny, tak skutecznie i prawie bezkrwawo wprowadzony w życie, okazję się uliczką bez dobrego wyjścia (w której – do tego – działo się zbyt wiele brudnych rzeczy). Wojskowo-partyjna machina nie miała żadnego logicznego pomysłu na dalsze kroki. Różne grupy, mniej lub bardziej związane z systemem, zaczynały na własną rękę próbować wdrażać swoje pomysły…]
Już w pierwszych miesiącach 82r działacze SZSP, bardzo raźnie wzięli się za przygotowywania do powołania nowej organizacji akademickiej. Pamiętam, jak stemplowałem Włodkowi Kotwasowi papier „delegacji służbowej” legalnego OA PTTK, gdy wybierał się na zebranie (do Warszawy) zawieszonego ukazem stanu wojennego SZSP! Z drugiej strony – zaczęło się też mocno gotować w klubach turystycznych, szczególnie w tych ośrodkach akademickich, gdzie oddziały PTTK były silniejsze organizacyjnie i finansowo, oraz/lub – w Almaturach pracowali ludzie, z którymi zbyt trudno było normalnie współdziałać.
[..większość rewolucji wybucha, gdy w trudnych warunkach o biegu spraw decydują ludzie niewystarczająco rozsądni jak na wymagania sytuacji..]
W Szczecinie było stosunkowo grzecznie i spokojnie. Zarówno Oddział PTTK nie był gigantem (powiedzmy!) organizacyjnym, jak i w Almaturze pracowali jedni z najrozsądniejszych ludzie, nie antagonizujący bez potrzeby działaczy turystycznych. Na spotkaniach Komisji Akademickiej ZG PTTK z pełną satysfakcją opisywałem zachodniopomorskie, prawie normalne układy, wyglądające na tle reszty Polski coraz bardziej nienormalnie. Niestety, nic co dobre nie trwa wiecznie. Gdzieś do Oset-u1 (październik 1982) udawało się nam powściągać emocje, jeszcze ciągle liczyłem na kompromisowe rozwiązania. Na co liczyli oni – nie wiem, z dalszego rozwoju sytuacji wnioskuję, że mieli nadzieję „zgarnąć całą pulę” (czyli utrzymać ruch turystyczny pod dalszą, prawie pełną kontrolą organizacji studenckiej, kontrolowanej w pełni i popieranej przez jedyną partię).
1 “OSET” – Ogólnopolski Studencki Sejmik Turystyczny, 22-24.10.1982
Przygotowania do OSET-u (wiosna 1982)
(ogólnopolskiego sejmiku turystycznego) stworzyły sytuację, w której postawy klarowały się szybciej i spolaryzowały ostatecznie turystyczne środowisko akademickie w Polsce. Początkowo obie strony – almaturowska i PTTK-owska zgodnie postanowiły zorganizować spotkanie, licząc chyba na realną samodzielność turystyki, co powinno każdemu odpowiadać. Ludzie pionu akademickiego PTTK wierzyli, że wyodrębniona organizacja lepiej będzie wyrażała i realizowała potrzeby turystów; dla kadr Almaturu byłoby to także lepsze pole działania. Ton wypowiedzi już na wstępie były jednak trochę różne – my mówiliśmy o potrzebie fundamentalnych zmian, koledzy o konieczności utrzymania jedności turystyki za wszelką cenę; gdzieś przed wakacjami letnimi zaczęli się nawet wycofywać ze wspólnego przedsięwzięcia jakim miał być OSET. Pewnie liczyli na to, że „czas wyleczy z ran”, emocje ostygną, sprawy przyschną i wszystko zostanie po staremu, bez konieczności uciekania się do trudno-kontrolowalnej imprezy typu ogólnopolski sejmik. Jednak, coraz powszechniej (przed wakacjami) z różnych stron Polski, od najsilniejszych klubów turystycznych dochodziły głosy wykluczające jakąkolwiek możliwość współpracy z SZSP i strukturami z niego się wywodzącymi. Myślę, że także niektórym aktywistom odpowiedni ludzie wyjaśnili absurdalność mrzonek o większej samodzielności. Na wspólnym spotkaniu w Giżycku (pod koniec września) role się zmieniły. Przewodniczący KT Rady Naczelnej SZSP mówił już nie „jedność ponad wszystko”, ale że „..dobro turystyki jest najważniejsze..”, i dla tego dobra „… jeżeli trzeba będzie, poświęcimy tych, co sie z nami nie zgodzą – będą musieli odejść..”. Były to pierwsze wyraźne znaki, że kończy się czas łagodnej perswazji, a działacze SZSP postanowili rozegrać następną partię z pozycji siły – ufni w moc pieniędzy i potęgę strachu przed polityczno-milicyjnymi działaniami. Replika Andrzeja Wielochy (v-ce komisji akademickiej ZG PTTK) zabrzmiała jak głos wołającego na puszczy: „… rzeczywiste dobro turystyki, wymaga znalezienie takich rozwiązań, które umożliwią nam dalsze współdziałanie i będą możliwe do zaakceptowania przez najszersze grono zwykłych studentów. Nie stać nas na gubienie kogokolwiek, jesteśmy zbyt słabi, by już na wstępie godzić się na jakiekolwiek straty…”.
[..Nie był to niestety czas rozsądnych ludzi. Andrzej nie mógł znaleźć zrozumienia na tej sali. Koledzy z Almaturu wiedzieli już gdzie jest racja, odnaleźli swój kamień filozoficzny. Dla co bardziej krewkich reprezentantów drugiej strony, było to bezcelowe gadanie – nie było do kogo… A przecież nie zawsze dobrze jest przeć naprzód i naprzód. Często warto poczekać chwilę, by dać szansę na „podciągnięcie się tyłom”. Nie jest najważniejszym mieć rację, o wiele istotniejsze jest by tę rację uświadomić innym, dać szansę na przyłączenie się, zwiększyć swoją drużynę liczebnie..]
Gdzieś od marca ’82 spotkania Komisji Akademickiej PTTK nasz prezes – Adam Kulewski – organizował zawsze wspólnie z Komisją Turystyki RN SZSP. Lekko rozdrażniony, po dwóch takich łączonych posiedzeniach, wyraziłem mu swoje niezadowolenie, że jesteśmy zmuszani marnować nasz czas, przyjmując siłą rzeczy SZSP-owski „piknikowy styl” obrad. Adam usprawiedliwiał się, że nasze „obcowanie” da więcej okazji na otwarcie oczu większej liczbie na ogół mniej doświadczonych członków Komisji Turystyki SZSP.
[..zawsze musiał się znaleźć czas na „imprezy” między posiedzeniami, a raczej obrady odbywały się w przerwie między „imprezami”; aktywiście młodzieżowemu „należały” się przecież „dodatkowe świadczenia”. Dobrze wybawiony, lekko zmęczony, gładko uchwalał to, co w danym momencie uchwalić było słusznie. O tym, co jest w danym momencie słuszne dowiadywał się od doświadczonych liderów Komisji Turystyki Rady Naczelnej SZSP. Skąd wiedzieli oni… – lepiej nie mnóżmy pytań…]
Na gruncie zachodniopomorskim „piknikową formę” obrad miałem okazję śledzić na żywo w Świdwinie na „podsumowaniu akcji lato ’82”. Recepta była prosta. Wywieźć organizatorów turystyki, pracowników Almaturu, aktywistów uczelnianych komisji turystyki SZSP do ładnego ośrodka wypoczynkowego. Dać możliwość sympatycznego spędzenia czasu – kajaki, żaglówki, przyzwoite jedzenie… Za wszystko płacił SZSP, więc w naturalny sposób „uczestnik czuł się zobowiązany” – nie byłoby „fair” zachowywać się zbyt arogancko wobec gospodarza w czasie debaty. Teza podstawową kolegów z Almaturu brzmiała –
„..turystyce akademickiej może być dobrze tylko z jedyną, silną organizacją studencką..”. W dyskusji na tematy zasadnicze, któż mógł podważać racje dyrektora Almaturu – pracownicy?.. ludzie prowadzący agencje uczelniane?.. Opór stawiał tradycyjnie przedstawiciel Labolare (Piotrek Juszczak), swój odmienny pogląd przedstawiał zwykle prezes OA. Stefan Błałżejowicz (Koło Turystów Absolwentów OA) przypominał o istnieniu innych, dobrych rozwiązań.
Ktoś powiedział, że z Almaturem zawsze mu było dobrze, więc i w przyszłości chciałby być razem… Pozostali na ogół milczeli – i nie bardzo wiadomo było co myślą. Wizja nowej organizacji akademickiej przedstawiona przez jej szczecińskiego animatora wyglądała nawet trochę zachęcająco. Jednak ci najbardziej nawet naiwni, mieli w 10-tym miesiącu stanu wojennego świadomość, że dystans między opisem koncepcji na użytek wątpiących, a tym, jak rzecz zostanie w praktyce zrealizowana będzie ogromny. Gdy w przedostatnim wystąpieniu dyskusji zaapelowałem, by w uchwale końcowej pozostawić świadectwo różnicy poglądów, warunkową dopuszczalność różnych rozwiązań – nastąpiło dramatyczne, zamykające wystąpienie Włodka Kotwasa: „..to są poważne sprawy, błędne decyzje mogą być groźne dla przyszłości turystyki studenckiej. Nie możemy wyjechać stąd bez podjęcia jasnej decyzji. Ten sejmik kosztował (..) złotych i nie wolno nam zmarnować tych pieniędzy przez nie zajęcie jednoznacznego stanowiska w najważniejszej sprawie. I, jeżeli debata się przeciągnie, nie będzie czasu na popływanie na żaglówkach. Oto projekt uchwały:
..(sprowadzał się do tezy wyjściowej – turystyce może być dobrze wyłącznie w ramach jedynej.. itp.)..” Wynik głosowania był przesądzony – na tym forum nie mieliśmy szans. Ludzi zatrudnionych w Almaturze było więcej niż nas – mających swój odmienny pogląd. Wahających się prezesów klubów było mniej, niż nie mających żadnych wątpliwości szefów uczelnianych komisji turystyki. „Groźbę na przyszłość” jednoznacznie odczytali prezesi „klubów sprzętowych” (v-prezes jacht- klubu wręcz przepraszał mnie po głosowaniu – „zrozum proszę, w naszej sytuacji…”). Włodek mógł pojechać na OSET ze swoim wspaniałym papierem, który kosztował środowisko (…) złotych oraz trochę wstydu – był to bodajże najbardziej reakcyjny dokument przedsejmikowy. Zwycięstwo było jednak i nietrwałe (wątpiący jeszcze w Świdwinie – „dojrzeli” w atmosferze OSET-u) i „pyrrusowe”. To zaraz po kluczowym głosowaniu, gdy siedzieliśmy na słonecznym tarasie ośrodka wczasowego „Birkut” pod Świdwinem, odbyła się zasadnicza rozmowa między delegatami Labolare i mną. Obrady, a potem rozkład głosów przy podejmowaniu uchwały końcowej sejmiku, rozwiały wszelkie złudzenia. Dla Zbyszka Misiury, Piotra Juszczaka, innych – jasnym się stało, że „w ramach jedynej organizacji studenckiej”, w starciu z aktywistami, autentyczna turystyka nie będzie miała nic do gadania, żadnych szans! Przyjaciele z Labolare mieli tylko jedną wątpliwość – „..czy mamy szansę robić równie dużo, równie dobrej turystyki będąc poza organizacją studencką?..” Moja odpowiedź była prosta: „Wiem, że w innych środowiskach akademickich szereg klubów, nawet tych sprzętowych, działa już poza SZSP i sobie to chwali, musi więc to być możliwe i w naszym przypadku”.
Jeżeli istniał jakiś punkt zwrotny w relacjach Almatur-kluby-Oddział, to ten moment właśnie nim był!
Potem był październikowy OSET w Błażejewku pod Poznaniem.
Pierwsze godziny obrad, to badanie sytuacji. Tak naprawdę, nikt nie był w stanie przewidzieć zachowania sie zgromadzonych z całej Polski delegatów – jeżeli wcześniej dochodziły tak mylące głosy, jak uchwała sejmiku szczecińskiego.
Przedmiotem rozgrywki byli mało doświadczeni delegaci stanowiący znaczną część forum. Obok przedstawicieli silnych klubów z ogólnopolskimi kontaktami, mających swój wyklarowany pogląd na sprawy, znaleźli sie ludzie, którzy dopiero tutaj zrozumieli, że jakaś „sprawa jest”. Wynik poszczególnych głosowań był niewiadomą, gdyż ci ludzie, szczególnie w pierwszej fazie obrad, w momencie podnoszenia ręki kierowali się raczej świeżym wrażeniem niż wykrystalizowanym poglądem na przedmiot głosowania. Drobne potknięcie, lapsus, celny żart – mogły przesunąć w jednej chwili z 25% głosów z puli „za” do „przeciw”. „Nasz człowiek” w prowadzącym obrady tandemie (Michał Bucholtz) prezentował się lepiej. „Nasi ludzie” aranżowali wieczorami kameralne pod-obrady kończące się bladym świtem gotowymi projektami uchwał cząstkowych, które dzięki uprzedniej, wspólnej pracy były powszechniej rozumiane i akceptowane. My, po prostu – byliśmy bliżej poglądów tych, którzy te poglądy mieli, czas pracował dla nas…
Do Błażejewka dojechałem spóźniony kilka godzin. Musiałem zarejestrować sie jako przedstawiciel…Uczelnianej Komisji Turystyki WSP (mandat OA dzierżył już Rysiek Kopeć). Jeszcze w Świdwinie Włodek uparł się, by umieścić na listach delegatów OSET-u wszelkie możliwe mandaty, podał jako działające wszelkie możliwe „agendy”, w tym także, praktycznie zamarłe „instytucje” turystyczne – „..głos naszego środowiska musi zabrzmieć donośnie, nie damy się, jak to było zawsze dotychczas, wymanewrować warszawiakom..”. Najprawdopodobniej liczył, że głos zabrzmi nie tylko „donośnie”, ale przede wszystkim w jego tonie…
Gdy wszedłem na salę obrad, od stolików Szczecinian oderwał sie Rudy i roztrzęsiony zaczął : „..Kitek.. jaki wstyd.. co Włodkowi strzeliło do głowy, zaatakował faceta nieobecnego na obradach, i to takiego, którego nazwisko zna może jedna dziesiąta delegatów. I w jaki sposób – wyciągając jakieś wypowiedzi Krzyśka Łopacińskiego może sprzed 10 lat, gdy wszystko wyglądało inaczej… to nieeleganckie i nieskuteczne..”
[..Krzysztof uważany był przez onych za głównego ideologa „uwolnienia” turystyki. Była w tym tylko odrobina racji. Poznałem go na moim pierwszym posiedzeniu Komisji Akademickiej na początku ’81 roku, na Równicy. Ten niezwykły człowiek już wtedy mówił o tym, że w dalszej perspektywie utrzymają się tylko te akademickie oddziały, kluby PTTK, które same wypracują sobie niezbędne środki na działalność. Aby robić dobrze taką turystykę, na jaką mamy ochotę, musimy nie tylko zrezygnować z pieniędzy SZSP, ale także powoli przestać wyciągać rękę do rektorów czy gdziekolwiek indziej. W przyszłości, w normalniejszym kraju organizacja studencka nie będzie dysponowała taką ilością pieniędzy jak kiedyś, i albo turystyka nie będzie z nich w ogóle finansowana, albo trzeba będzie za nie “płacić” dużo większą “cenę polityczną”. Nie miałem ochoty wierzyć wtedy Krzysztofowi.
Luty-marzec ’81 to jeszcze dobre układy z Almaturem, może najlepsze od lat – przecież tak Stanek, jak i Kotwas wywodzili się z najautentyczniejszego nurtu turystycznego. Stosunkowo krótki czas pracy w Biurze, nie zdążył wiele zmienić w ich sposobie widzenia turystyki, pozwalał nam wierzyć, że są raczej „naszymi ludźmi” tam, niż ich “bronią” przeciwko nam. Długofalowo jednak rację miał Łopaciński – tak w perspektywie 2 lat, gdy już nie mieliśmy innego wyjścia jak rozwód z ZSP, jak i w perspektywie następnych 8, gdy skończyły się wszelkie pieniądze z zewnątrz.
Krzysztof już na Równicy był poza studenckim ruchem turystycznym, występował na obradach Komisji akademickiej Zarządu Głównego PTTK bardziej jako ekspert z zewnątrz, niż ktoś z nas. Nigdy nie zachowywał się jak agitator, ktoś zagrzewający do rebelii. Pytany – odpowiadał tylko spokojnie co o tym wszystkim myśli, i do tego – jego diagnoza okazała się trafna…
Atakowanie go półtora roku później było nie tylko (..), ale przede wszystkim całkowitym nieporozumieniem..]
Pierwsze, istotne głosowanie unaoczniło rozkład sił (o ile dobrze pamiętam, dotyczyło tzw. „warunków brzegowych”, czyli minimum wymagań jakie powinna spełniać przyszła „struktura turystyczna” by być możliwą do zaakceptowania).
Okazało się że ok. 70% sali poparło „nasze poglądy”.
[..Adam Kulewski mówił mi potem, że dla niego największą z miłych niespodzianek, było zachowanie się w głosowaniu delegacji szczecińskiej. Najpierw „miał przyjemność” zapoznać się z uchwałą świdwińską, potem było bardzo napastliwe wystąpienie Włodka „obrzucające błotem” Łopacińskiego. Liczna delegacja siedziała razem i można było po tym wszystkim przypuszczać, że będzie też razem głosowała – w odpowiedni sposób! Adam nie miał czasu w wirze rozpoczynających się obrad dowiedzieć się, co się u nas dziwnego dzieje, tym bardziej, że nie widział mnie w składzie delegacji..]
Gdy doszło do kluczowego momentu Włodka nie było na sali (pewnie fetował z kolegami „piorunujące” wrażenie jakie zrobiło jego wystąpienie), a… ja zdążyłem już dotrzeć na miejsce. Osierocone owieczki z różnych szczecińskich uczelnianych komisji turystyki, nie bardzo wiedziały co robić. Przyzwyczajone do podnoszenia ręki “jak za panią matką”, widząc brak wahania u Krzysztonia, Błażejowicza, kilku bardziej uświadomionych prezesów (ja byłem w tych kręgach osobą raczej podejrzaną..), przyłączyły sie w większości do nas. Zaledwie 3 – 2 osoby wstrzymały się lub głosowały przeciwko! „Młot na czarownice”, jakim miała być delegacja szczecińska, „brzmiącym donośnie głosem” poparła uchwalenie „warunków brzegowych”..
Uśmiałem się do łez, słuchając potem tłumaczącego się Irka Kostki (prezes Pluskona) – „..głosowałem tak, bo myślałem, że tamci myślą, to co mówią.
Dopiero jak ty, Włodku powiedziałeś mi co tamci myślą naprawdę, dowiedziałem się co o tym myśleć..” (Jak sobie radzisz dzisiaj Irku, gdy nie ma kto ci wytłumaczyć, co o TYM myśleć?) ..
Dalsze obrady potoczyły się już we właściwym, „uczciwym” kierunku. Turyści nie wyrazili bezwarunkowego akcesu do ZSP, niwecząc marzenia tych, dla których papier z „właściwą” uchwałą z OSETU miał stać się biletem na objęcie odpowiednich stanowisk w nowej (?) organizacji akademickiej. Przyszła współpraca z ZSP pozostała sprawą otwartą, uzależnioną między innymi od tego, jak zrzeszenie potraktuje uchwalone „warunki brzegowe”.
Końcówka sejmiku nadawała się do opisu w felietonie satyrycznym na demokrację. Koledzy widząc swoją przegraną zaczęli rzucać oskarżenia o manipulację a następnie sugestie o braku quorum. Oczywiście, w niedzielny poranek, po dwóch dniach wyczerpujących obrad, może trzecia część delegatów, mniej doceniających wagę poruszanych spraw, pakowała się już do wyjazdu. Gdy doda się do tego uciekających na hasło liczenia quorum – drzwiami i oknami (na szczęście były nisko przy ziemi i nikt sobie większej krzywdy nie zrobił) – kolegów z Almaturu i ich zwolenników, to dziwić się należy, że dopiero druga próba zerwania obrad zakończyła się sukcesem…
Wyjeżdżaliśmy z Błażejewka z pewnym niesmakiem. Mieliśmy świadomość, że to dopiero pierwszy etap rozgrywki. To co widzieliśmy na „Osecie” – szczególnie końcówka – nie pozostawiało nadziei na fair play. Tylko Rudy nie tracił humoru: „Jak było, tak było, ale widoku szacownej dyrekcji Almaturu wyskakującej przez okna – nie zapomnę do końca życia. Chociażby po to – warto było tutaj przyjechać!”
(..był jedenasty miesiąc stanu wojennego, ciągle sporo osób siedzących w internatach, więzieniach. To raczej my czuliśmy się na co dzień zaszczutą zwierzyną, gotową – gdy można – do ukąszenia, gdy trzeba – do ucieczki. Zresztą, długo nie trzeba było czekać, by niektórymi najaktywniejszymi uczestnikami OSETu zainteresowała się Służba Bezpieczeństwa..)
[..Na kongresie założycielskim ZSP turystyka nikogo specjalnie nie interesowała. Aktywiści mieli ciekawsze sprawy do rozstrzygnięcia. Potwierdziła się zasada, że w „socjalistycznej” organizacji młodzieżowej turystyka, sport, kultura jeżeli wzbudzą w ogóle jakieś zainteresowanie, to mogą być traktowane wyłącznie instrumentalnie..
Włodek w pewnym sensie miał rację – turystyka przegrała na kongresie założycielskim ZSP z winy i wyboru samych turystów. Tylko, ze gdybyśmy zdecydowali się walczyć o „sukces” na kongresie, może byśmy tam wygrali, ale w dalszej perspektywie ponieślibyśmy totalną klęskę. Przegralibyśmy w ZSP, jak zawsze autentyczni pasjonaci przegrywali w starciu z papierowo- politycznymi aktywistami. Jeszcze żałośniej przegralibyśmy wśród normalnych studentów. Usadowienie autentycznej turystyki – wewnątrz albo poza ZSP – w dużej mierze zadecydowało, jacy ludzie wiązali się z nami, określiło kształt na przyszłość. Nie było dobrego rozwiązania, dzięki któremu moglibyśmy być akceptowani przez wszystkich. Trzeba było wybierać w jakim towarzystwie będziemy w następnych latach uprawiali i organizowali turystykę. Osobiście, bardzo jestem z moich „współtowarzyszy” następnych sezonów i kadencji zadowolony..]
OSET nie zostawił żadnych trwałych struktur organizacyjnych. Próba powołania federacji klubów (FAKT-u) – poza SZSP i poza PTTK nie mogła się udać, choćby z braku funduszy na jeszcze jedną strukturę ogólnopolską. Łatwiejsze i tańsze było rozwijanie niezależności w ramach PTTK. Dla budujących niezależność oddziałów akademickich, FAKT spełnił swoją role jako zasłona dymna. Zaprzątnął przez czas jakiś uwagę SB, pozwolił spokojniej „robić swoje”. Najważniejszym osiągnięciem OSET-u było rozbudzenie świadomości u mniej doświadczonych delegatów. Dla tych bardziej „uświadomionych” bardzo ważnym było przekonanie się o powszechności ich poglądów. I jeszcze – wyjeżdżaliśmy z poczuciem wygranej, przekonani o skuteczności oporu i walorach demokracji – nie były to bardzo pospolite odczucia w listopadzie 1982 roku…
Po powrocie z OSET-u nie od razu zabraliśmy się za właściwe zadanie podstawowe. Trzeba było następnych kilku tygodni oglądania jak SZSP-owcy zabrali się za bezpośrednie prace przy gromadzeniu dusz dla nowego zrzeszenia.
Byliśmy w samym środku Akademii Turystycznej; wkrótce zaczęły się walne zebrania klubowe i przygotowania do zjazdu oddziału. Najwłaściwszy czas na przegląd sytuacji, dyskusje, konstruowanie programu na przyszłość. Trzeba było zmierzyć zamiary, zebrać siły. Gdy już wiadomo było czym możemy dysponować (ludzie, pieniądze początkowe), przyszedł czas na sformułowanie CELU.
Co chcieliśmy osiągnąć ?
Na pewno nie chodziło nam o jakąś rewolucję (jeszcze nie wiedzieliśmy że wszystko jest możliwe). Wiedzieliśmy na przykładzie innych środowisk, że możemy wypracować sobie dużo więcej swobody. Dla osób starszej generacji (np. dla mnie) uwikłanie w układy z Almaturem, przedtem prawie nie „uwierające” stawało się sprawą, którą coraz trudniej było nie dostrzegać; dla młodszych było to w ogóle trudne do zaakceptowania! Z drugiej strony, koledzy z Almaturu zachowywali się coraz bardziej nerwowo. Sytuacje przedtem dla nich normalne, codzienne, wywołujące co najwyżej uśmiech – nagle stawały się polityczne.
Spięcia w „żywych” kontaktach z almaturowskimi „etatowcami” przy robieniu Akademii Turystycznej jeszcze raz obnażyły z całą ostrością niesympatyczną rzeczywistość, zdarzało się, że młodsi koledzy byli traktowani dużo gorzej niż Durkiewicz czy Krzysztoń. Jak to będzie wyglądało, gdy przestaną w grę wchodzić względy koleżeńskie lub zwykły szacunek? Co, gdy w Almaturze zmienia się pracownicy? Kluby, w większości stawały się coraz słabsze i zarząd OA musiał rozszerzać bezpośrednią działalność organizatorską. Czy mogliśmy spokojnie patrzeć, jak niemiłe incydenty zamieniają się w przykrą codzienność. Do działań „na uwolnienie” pchnęła nas w większym stopniu konkretna, bezpośrednio dotykająca nas rzeczywistość niż ogarniająca całą Polskę fala wyswobadzania się spod kontroli jedynej partii. Oczywiście atmosfera polityczna pomagała nam bardzo, umacniała morale. Wątpię, czy w innej sytuacji stać by nas było na tyle wysiłku, pracy, na takie zaangażowanie w „interes” do którego trzeba było stale tylko “dokładać”. Czuliśmy, że „robiąc swoje” układamy naszą cegiełkę na (przepraszam za wyrażenie) budowie gmachu wolności. Tyle, że działo się to jakby „po drodze”. Nigdy nie posunęliśmy się do rzeczywiście politycznej działalności – nie z naszej winy każde wdrażanie się w swobodnym działaniu, demokratycznych procedurach podkopywało tamten ustrój. Nigdy nie staraliśmy się zniechęcać do współpracy osób „podejrzanych” o zbyt bliskie powiązania z „drugą stroną”. Raczej myśleliśmy naiwnie, że obcując z prawdą (bo przecież racja jest po naszej stronie!) zarażą się, lub przynajmniej widząc nasze zdecydowanie, uznają działania przeciwko nam za bezsensowne. Oczywiście, staraliśmy się unikać wybrania takich osób do „władz”, ale po pierwsze nie z powodu ich przekonań, a po drugie – używając demokratycznych procedur. Poglądy nie mogły mieć znaczenia istotnego, bo chyba trudniej jeszcze niż dzisiaj, można było wówczas spotkać osobę „komunizującą” z przekonania. Powiązany z „onymi” był „tam” na ogół ze względu na spodziewane korzyści (lub dla uniknięcia spodziewanych trudności) a nie z powodu konkretnych przekonań. Właśnie to zorientowanie na korzyści uzależniało go od „onych” i przez to czyniło go potencjalnie niebezpiecznym człowiekiem w miejscu gdzie podejmowane były „turystyczne” decyzje.
Chodziło nam rzeczywiście „tylko” o samodzielność, o to by wszelkie decyzje dotyczące turystów, były podejmowane przez turystów, według ich najlepszej wiedzy. Byliśmy przekonani, że to my powinniśmy dysponować pieniędzmi przeznaczonymi na turystykę. Byliśmy wściekli widząc jakie imprezy bywają finansowane z „naszych” (tzn. opatrzonych etykietką „turystyka”) pieniędzy; albo gdy na imprezach, które „same w sobie” mogliśmy zaakceptować, te pieniądze są w zbyt dużym stopniu marnowane. Liczyliśmy, że jeżeli uda nam sie zdobyć chociaż połowę z funduszów, którymi dysponował wtedy Almatur obsługując imprezy turystyki kwalifikowanej, zorganizujemy je co najmniej równie dobrze, za to bez wszystkich „przyjemności” wynikających ze „współpracy”. Chcieliśmy przybliżyć źródło finansowania do bezpośrednich organizatorów. Tylko wtedy można było wyrobić w nich przekonanie, że pieniądze nie wydane teraz – nie przepadają bezpowrotnie w „czarnej dziurze”, ale że mogą być potem użyte na inne turystyczne przedsięwzięcia klubu. Wszystko to wydaje się dzisiaj śmiesznie normalne, ale wtedy byliśmy wywrotowcami!
[..To poczucie „uwłaszczenia” funduszy turystycznych organizatorzy turystyki przyswajali sobie z dużym trudem przez lata, niektórym nie udało się to nigdy. Z wrażeniem déjà-vu przeglądałem później ewidentnie zawyżone rozliczenie „naszego” obozu i nie mogłem zrozumieć gdzie zrobiliśmy błąd?! Dlaczego Oddział, którego „wszystkie pieniądze są nasze”, został potraktowany jak instytucja, którą godzi się oskubywać jak najbardziej to możliwe, bez wyrzutów sumienia! (Może to była jednak kwestia osobowości rozliczającego – tzn. braku sumienia, a nie błędnych przesłanek do uruchomienia sumienia…) Nie mogłem zaakceptować kosztów „sprawowania władzy”. Dzisiaj wiem, że „polityka”, nawet ta najśmieszniej „mikra”, musi zostawić jakieś plamy.
Podejmując jakieś decyzje w stosunku do innych stajesz się „władzą”, zaczynasz być onym – kimś, w stosunku do kogo (wg niektórych) obowiązują inne reguły gry, dopuszczalne stają się zachowania normalnie nie akceptowalne wśród naszych. Jeżeli musisz podejmować jakieś decyzje dotyczące innych osób, nie masz szans zawsze być równie dobry dla każdego, dokładnie tak samo sprawiedliwy. I tylko pozostaje pytanie: jak bardzo w całej tej „zabawie” przekroczyłeś granice przyzwoitości? (To chyba herbertowski pan Cogito powiedział, że wszystko jest kwestią dobrego smaku).
I jeszcze – pamiętam „podsumowanie” pierwszej „naszej” dużej imprezy – Mieszko ‘83 z zakończeniem w Mieszkowicach. Jakiś plecak piwa zakupiony „na błotku”1 za eS-y2, pokój Zbyszka Misiury w „Amicusie”… Zaczęło się to od merytorycznej dyskusji, by dość szybko przerodzić się w najdziksze pijaństwo (trochę “szczęścia” i można za to było wylecieć z akademika).
Prawdopodobnie było to odreagowaniem stresu tego “pierwszego egzaminu” z naszych nowej, oddziałowej sprawności “finansowo-księgowo-organizacyjnej”. Może naszym małym zwycięstwem było późniejsze poczucie wstydu, „..przecież przepijamy nasze turystyczne (więc także i innych) pieniądze!” Jak mawia się w pewnych kręgach, zdarzyło się to trzy razy: wtedy pierwszy, ostatni i nigdy już więcej!..]
1 Potoczna nazwa kiosku z piwem w okolicy Domu studenckiego Akademii Rolniczej „Amicis”
2 eS-y – pieniądze „pozyskane” z rozliczenia preliminarza, podstawione w papierach jako legalnie wydana kwota na właściwy, zbożny cel, „szara tradycja” na którą przymykano oko w ramach turystyki studenckiej w Real-socu.
Zbyszek i ja
Gdzieś po kilku pierwszych miesiącach kadencji „Gajowego” Barczyckiego ktoś skomentował moją obecność na zebraniu zarządu (byłem wtedy członkiem Komisji rewizyjnej, więc miałem uczciwy powód): „Kitek odwala swoją trzecią kadencję jako prezes!” Oczywiście, był to któryś z Ramoli. Wzburzyło mnie to bardzo. Właśnie w takich momentach czułem się „opuszczony na posterunku”, beznadziejnie niezrozumiany przez rówieśników i starszych kolegów. Bo mówiono takie bzdury nie tylko po to, by zdenerwować mnie czy np. Gajowego, ale świecie w nie wierzono. Tak samo w kadencji Zbyszka – to ON był faktycznie prezesem, nie ja. Wciągnąłem go w to bagno z zimna krwią i byłoby cholerną nielojalnością nie dotrzymać koleżeńskiej umowy tzn. pozwolić sobie w którymkolwiek momencie na odgrywanie roli prezesa. Dla mnie było od początku jasne, że sam, nawet gdybym chciał poświecić nie wiem ile czasu, nie wykonam tej pracy, która była przed nami. Decydującym czynnikiem w tym zbiorowym wysiłku, jakim był zawsze OA nie mogły być nawet najlepsze chęci i największy wysiłek pojedynczej osoby.
Najważniejsze było pytanie: „Kto w tym przedsięwzięciu będzie z tobą?”. Mając nie wiadomo ile „susznej racji” i „odkrywczych pomysłów” mogłem liczyć tylko na paru kolegów – i do tego, no ogół w bardzo ograniczonym zakresie. Zbychu był prezesem „wybuchłego” klubu, bardzo jeszcze wtedy lubianym przez kolegów, czarującym dla koleżanek. „Labolare” był wtedy niesamowitą potencjalną siłą.
Oglądałem ich z bliska przez kilka ostatnich miesięcy „mojej” kadencji i byłem zafascynowany, jak te kilka osób (Zbyszek, Piotrek Juszczak, Jurek Nowicki…) potrafiło zebrać wokół siebie gromadę zdolną przenosić góry, jak potrafili układać sobie stosunki z tymi, z którymi może być im „po drodze”, i unikać tych, których unikać należało. Byli to studenci dysponujący wedle swojej nieograniczonej fantazji 24 godzinami na dobę, a nie – obarczeni pracą i rodzinami, wypaleni latami „działaczowania” Ramole. Moi rówieśnicy mogli zrobić coś tylko „od święta”, zwykle lepiej, ale bez czasu na zorganizowanie sobie współpracy z kimś młodym (..tą „przyszłością Oddziału”). Czyż żonaci faceci mogli zafascynować panienki, mieli dość fantazji i wolnego czasu by skumplować sie i poszaleć z młodymi chwatami? A przecież od tego wszystko się zaczyna! Dopiero potem stają się ważne umiejętności turystyczne, dalej organizacyjne i gdzieś dużo, dużo dalej wiedza i pasja krajoznawcza. Osoby, które od „pierwszego wejrzenia” stały się moimi partnerami – Darek Podsiadły, Śledź, Anka Kot (Hudzińska), są wyjątkami – nie regułą; mogą stać sie kośćcem – ale nie zastąpią “ciała” Oddziału. Większość innych, przyszłych partnerów trzeba było najpierw czymś „kupić”, „oczarować”.
Cały ten czar, świeżość i siła, niezbędne dla zrobienia planowanego „skoku nad przepaścią”, a tak brakujące w moim najbliższym otoczeniu, były tam, w „Labolare”.
[..Ten entuzjastyczny pean powinien być lekko ostudzony dwiema uwagami. Po „pierwsze primo” – „Labolare” było w równym stopniu dzieckiem cudownego czasu, atmosfery „pierwszych 16 miesięcy” Solidarności, jak i efektem talentu „ojców”. Po „drugie primo” – zalety „Labolare” były kluczowe przy wyborze drogi, którą potem poszliśmy. Np. innym wyborem mogło być zrezygnowanie z „oddziału głównie studenckich klubów” i rozwijanie tego, co spontanicznie zrodziło się na początku stanu wojennego między Ramolami i zaprzyjaźnionymi studentami – wspólnych wycieczek w nie największym, dobrze dobranym gronie, czegoś na kształt kameralnego towarzysko- turystycznego klubu. Może ta druga wersja wygląda dzisiaj bardziej na czasie, ale gdybyśmy zrezygnowali wówczas z naszego wyboru, znaczyło by to wycofanie się z (“za przeproszeniem”) ogólnonarodowego „budowania gmachu wolności”. Poza tym, nikt nie przeciwdziałał spontanicznemu powstawaniu towarzysko-turystycznego klubu Ramoli (jakimś dzisiejszym rezultatem jest „szerokie” ATCh)1, co najwyżej uwaga kilku osób skupiła się przez kilka lat na utopii „Samorządnego, Niezależnego O/Akademickiego PTTK” w Szczecinie. I jeszcze jedno – zawsze byłem przekonany, że budowanie jakiejkolwiek instytucji-towarzystwa powinno być oparte przede wszystkim na realnej wspólnocie interesów (w wypadku PTTK tymi „interesami” są podzielane zainteresowania i pasje turystyczno-krajoznawcze). Jeżeli zamiast tego najważniejsze są „układy towarzyskie”, to konstrukcja zbudowana na takiej bazie może rozpaść się w wyniku najzwyklejszej sprzeczki towarzyskiej, a być poważnie zagrożona przy zmianie „rozkładu” sympatii i antypatii..]
1 ATCh – Akademickie Towarzystwo Chatkowe prowadzące wtedy (1994 r.) i do dziś (2024 r.) Chatkę Floriankę będąc „rdzeniem” dzisiejszego OA PTTK w Szczecinie.
Wiedząc, że sami – Ramole i rozsypujący się AKT – z jednej strony nie zatrzymamy spadku po równi pochyłej, z drugiej nie podołamy przebudowie Oddziału w kierunku samodzielności organizacyjno-finansowej postanowiłem zrobić wszystko by „ustawić” na czele „Labolare”. Moja dalsza obecność w zarządzie nie miała być (i nie była) zakamuflowanym, dalszym prezesowaniem. Nakładając brzemię na Zbyszka i jego przyjaciół nie mogłem, tak po prostu „zwinąć manatki” i odejść. Myślę (tak samo dzisiaj jak wtedy), że moje dalsze członkostwo w zarządzie było dla Zbyszka warunkiem podjęcia się prezesury. Wnosiłem w „wianie” swoje doświadczenie i zaangażowanie, wydawałem się gwarantować przyszłe dobre współdziałanie Ramoli i “Rolników”. Tylko przez parę miesięcy dane nam było wykorzystywać gładko siłę tej mieszaniny piorunującej. Moje osobiste stosunki ze Zbyszkiem pogorszyły się już w lecie, w czasie obozu w Alpach Rodniańskich. Jakieś moje zachowania jako kierownika obozu, zostały źle odebrane przez Zbyszka, co zostało jeszcze wzmocnione (chyba) przez jego rozczarowanie (że nie postępuję zgodnie z jego wyobrażeniem o tym jak mentor zachowywać się powinien). Potem nawał pracy przy pierwszych („odrodzonych”) i od razu bardzo bogatych programowo „Dniach turystyki” był „okazją” do kilku spięć między Zbyszkiem a kilkoma Ramolami (swoją drogą zachowującymi się trochę jak święte krowy). Starałem się uświadomić Zbyszkowi niewłaściwość odruchów typowych dla „syndromu oblężonej twierdzy”. Mnie z kolei raziło zbytnie uwikłanie turystów z Labolare w imprezy już nie tylko mające niewiele z turystyką wspólnego, ale zgoła nic – jak np. „Docieranie”1, czy kurs tańca towarzyskiego na Akademii Rolniczej.
1 Impreza dla Beanów z I roku, tradycja Akademii Rolniczej
Moim zdaniem, Zbyszek szedł wówczas za mocno w kierunku budowania organizacji zamiast towarzystwa turystycznego. Stanęło na porządku dziennym pytanie: Czy naprawdę rozumiemy się w każdym szczególe, tak co do celów, jak i sposobów ich osiągania? Zmieniły się układy w zarządzie OA. Starałem sie później, zupełnie bezskutecznie (może po prostu nieumiejętnie), utrzymywać nasze dyskusje w merytorycznych torach, ale ciągle sprawy dochodziły do punktu, w którym nie do pogodzenia były różnice między „starym”, zastanym, choćby najlepszym, ale nie ich – młodych, a z drugiej strony „obrazoburczymi i nieodpowiedzialnymi” (wg nas, Ramoli) innowacjami. Wydawać się może, że rozpisuję się o osobistych sprawach – ale te, psychologicznie uwarunkowane zachowania mają kapitalny wpływ na bieg spraw w instytucjach działających na zasadzie „dobrowolnego stowarzyszenia wokół wspólnych(?) celów”. Zbyszek jest człowiekiem bardzo ambitnym i moje istnienie, a właściwie wszystkich „zasłużonych” Ramoli stanowiło dla niego wyzwanie. Był, jak na ramolską miarę „świeży” w środowisku i nie planował być długo aktywnym (ludzie z tego pokolenia zdawali już sobie sprawę z tego, że są w życiu ważniejsze rzeczy niż turystyczna, choćby najbardziej niezależna organizacja). Byliśmy tutaj przed nim i najprawdopodobniej mieliśmy pozostać, gdy on odejdzie ze środowiska. Chciał działać na „swój rachunek”, wykonać na tyle ważną pracę by udowodnić, że został prezesem nie – z braku lepszych osób, ale by zrobić wszystko czego wymagał od nas czas-sytuacja i zająć należne miejsce w gronie ważnych osób w historii oddziału. Z drugiej strony stałem ja – na straży „sprawdzonych wartości” i „dobrych tradycji”. Alergicznie reagowałem na te z „odkrywczych idei”, w których dostrzegałem zalążki nowych konfliktów. Wiedząc, że należy oczekiwać znacznie mniej zrozumienia od Ramoli stojących dalej, starałem się, już na forum zarządu „wyprać” pomysły młodych z co bardziej kontrowersyjnych propozycji. (Taki saper rozbrajający miny, piorunochron przyjmujący gromy itp.) W rezultacie mieliśmy stale piekło na zebraniach. Zabójcza atmosfera w czasie obrad, po której następowała wytężona, konstruktywna praca – bo takie było wyzwanie czasu!
Była to ciężka próba odporności i nie wszyscy (pewnie np. Ula Kochaniak) byli w stanie to znosić na dłuższą metę. Pomimo zażartego ścierania się poglądów na forum zarządu, mało rzeczy udawało sie „uporządkować” zanim wydostawały się na zewnątrz. Bywało czasami naprawdę źle, jeżeli nawet taki „anioł cierpliwości” jak Janek Krzysztoń, wycofywał się z całej zabawy. Jeszcze, żeby było „śmieszniej”, gdy w niektórych, kontrowersyjnych sprawach w pełni zgodny byłem ze Zbyszkiem, to i tak całe odium krytycznej oceny z zewnątrz spadało na niego. Z bezradnym smutkiem patrzyłem się, jak człowiek, który robi tyle rzeczy o trudnej do przecenienia wartości dla środowiska, szamocze się w bagnie niezrozumienia, nieuzasadnionych (lub tylko w małej części usprawiedliwionych) pretensji – i robi przez to niepotrzebne, drobne, za to wytykane z całą satysfakcją przez „przyjaciół” błędy. Do swoistego apogeum doszło w czasie niefortunnego zakończenia „Odry” ’84. Nie wiedziałem czy śmiać się, czy być raczej tylko zdegustowanym widokiem Błażejowicza, Rottera i … Kotwasa – siedzących razem na ławeczce w „Dolinie” i zgodnie wieszających psy na tym Misiurze. Była wiosna 1984 roku i niechęć do „Indywiduum z AR-u” była jedyną sprawą, która mogła skłonić te trzy osoby do przyjacielskiej pogawędki na bieżące tematy turystyczne. Nic tak nie łączy, jak wspólny „wróg” ! Tyle, że nie wyobrażam sobie, na tej ławeczce (i w podobnej roli) Jasia Krzysztonia, mimo że to właśnie on miał realny powód mieć żal do Zbyszka.
Nie ma ścisłych reguł, ale pozostaje poczucie dobrego smaku..
Uroki orki na ugorze
(kontynuacja opowieści o pracy zarządu Zbyszka, w ramach Czasu WIELKIEJ PRZEMIANY)
Nie zaczynaliśmy pracy z pustymi rękami. Nowy zarząd oddziału dysponował kilkoma atutami, bez których cała zabawa byłaby jeszcze trudniejsza, co być może znaczy – niemożliwa. W sferze ludzkiej, najważniejszym „zewnętrznym” czynnikiem była stała współpraca Janka Krzysztonia (np. w pierwszej połowie kadencji Janek pracował więcej niż przeciętny członek zarządu i tylko dla porządku określam go jako “osobę zewnętrzną”). Samodzielność administracyjno-finansowa oznaczała lawinowy wzrost rozliczanych imprez, przepływających dokumentów itp. Nasz sędziwy księgowy na ułamek etatu, pan Bernard Krauska, z coraz większym trudem panował nad naszymi papierami księgowymi. Ze względu na swój mocno podeszły wiek nie mógł być naszym codziennym instruktorem. Realnie patrząc, nie można było liczyć, że da sobie radę z wzrastającą górą dokumentów, gdy działacz turystyczny traktować je będzie po staremu, czyli gwałcąc wszelkie terminy, nie przestrzegając podstawowych zasad finansowych itp. Nie mieliśmy prawie pojęcia o “byle świstku” papieru, wypełnienie zupełnie podstawowego „druczku” bywało przedmiotem niekończących się debat. Ogólne pojęcie o obiegu pieniędzy było bezużyteczne, gdy trzeba było zgadnąć co miał na myśli autor jakiejś rubryki w kolejnym formularzu… Pewne rozeznanie w tych sprawach miała Gośka Dębska, ale zawsze najskuteczniejsza metodą w takiej sytuacji było… zapytać się Jasia!
Janek, przez jakiś czas wykonywał większość prac kierownika biura, księgowego i skarbnika. Chyba więcej niż raz przekopywał całą dokumentację finansową z wielu miesięcy, by dać szanse panu Bernardowi jako-tako wyczyścić sytuację. Nie zostawialiśmy go cynicznie, w tej pół-ochotniczej pracy samego, ale douczenie się Uli do roli kierownika biura, potem wykształcenie Jurka Barczyckiego wymagało mnóstwo czasu, zanim ludzie doszli do poziomu, który zapewnia już tylko bardzo sporadyczną konieczność… zapytania się Jasia! Myślę, że z początku nie zdawaliśmy sobie nawet sprawy, jak dramatycznie wzrosła ilość papierów do „przerobienia” przez biuro. Ludzie, w których obowiązkach leżały te sprawy, dalej byli normalnymi organizatorami turystyki – prowadzili obozy, robili imprezy, pełnili funkcje z wyboru w swoich klubach. A przecież ilość pieniędzy „przechodzących” przez Oddział w ’83 roku była około 10 razy większa niż w ’82. … z nową, niedoświadczoną kierowniczką biura, z coraz starszym księgowym…
Wzięcie się za obsługę finansową wielu imprez, z dnia na dzień – od razu pełna parą, było możliwe dzięki wcześniejszemu przygotowaniu gruntu przez Labolare w Kwesturze Akademii Rolniczej. W tym najważniejszym dla nas roku, całe środki przyznane przez rektora na roczną działalność klubu, trafiły na nasze konto jeszcze zanim zaczął się wiosenny „ruch w interesie”. Z tych pieniędzy kredytowaliśmy cały szereg imprez, nie mających z AR cokolwiek wspólnego. Inni sponsorzy (gdy udało się ich znaleźć po ciężkich zabiegach) mieli na ogół brzydki zwyczaj wpłacania pieniędzy na nasze konto „po fakcie”. Często dopiero po dostarczeniu pełnych dokumentów finansowych wraz z np. listą uczestników z danej uczelni. Bez zapasu „środków obrotowych” zbankrutowalibyśmy najpewniej jeszcze przed wakacjami, w oczekiwaniu na „zwykle-niezwykle-solidnych” organizatorów imprez turystycznych, aż zjawią się w biurze z dokumentami umożliwiającymi rozliczenie i obciążenie notami finansowymi tzw. „współorganizatorów”.
Mając pewien zapas pieniędzy na koncie mogliśmy wziąć na siebie odpowiedzialność organizacyjno-finansową za przygotowanie dwóch baz namiotowych na Pojezierzu Drawskim – i to w sytuacji, gdy Almatur uznał przedsięwzięcie za zbyt ryzykowne. Nam, debiutującym w przedmiocie, bez kontaktów umożliwiających skuteczne rozpropagowanie oferty, bez własnego transportu, telefonu – udało się wyjść „na zero”. Naszą siłą był entuzjazm ludzi czujących, że robią coś naprawdę swojego. Braki środków nadrobione zostały praca dosłownie wszystkich. Najwięcej oczywiście zrobili sami Krokowcy – Marek Antoniak, Gośka Dębska, Ula Kochaniak, swoje dorzucił Janek Krzysztoń, rolnicy pomagali w „pracach polowych”, Ramole „robili(?) atmosferę” na bazach, pomógł nawet… Almatur wypożyczając większość namiotów albo za darmo, albo za jakąś symboliczną opłatą (nie jestem pewien w tej chwili). Te wakacje to oprócz baz – 4 obozy zagraniczne i kilka krajowych. Spadło to wszystko na biuro, które poprzednio rozliczało może 3-5 tanich imprez przez cały rok! Jesień przyniosła kilka imprez na AR, „odrodzone” Dni Turystyki i pierwsze Gronie1, potem obozy sylwestrowe…
1 Gronie – nowo wymyślony rajd w Beskidach, na kilku trasach 2-3 dniowych ze wspólnym wieczorem sobota/niedziela
„Cuda” zdarzają się w polityce ale nie w administracji. Wszystko musiało zakończyć sie wielkim bałaganem. Rasowy turysta ceni ponad wszystko walory treściowe, programowe – zbyt często odsuwając papiery na później, gdy będzie trochę wolnego czasu (czyli – nigdy). Ula coraz bardziej nie wyrabiała sie z papierami. Na piekielna liczbę obowiązków nałożyły sie jej zła tolerancja dla napiętej atmosfery w Oddziale i zmiany w życiu osobistym… Za biuro musiały zabrać sie najlepsze siły na jakie mógł się zdobyć OA PTTK w połowie 1984 roku: Janek Krzysztoń, Zbychu i Gajowy. Jeszcze raz zrobiony został porządek.
Niektórych spraw nie można było już wyjaśnić. Dziś mogę przyznać, że zrobiono to, gwałcąc najłagodniej nawet interpretowane, przepisy finansowe. Jedynymi zasadami jakimi się przy tej pracy kierowano, było zrobić to uczciwie (w ludzkim a nie księgowym pojęciu porządkujących) i tak, by się w końcu w papierach „zgodziło”.., – aby móc nareszcie zacząć pracować normalnie z nową księgową.
Z taktycznych sukcesów ’84 roku trzeba wymienić przejęcie przez Oddział Odry i Vinety jako konsekwencja opuszczenia szeregów ZSP przez Kroki. Dla mnie ważniejsze jest jednak odwrócenie tendencji spadkowych w klubie. Dla wszystkich świadomych członków zarządu OA jasnym było, że dla przyszłości Oddziału najważniejszym jest AKT. Dla Zbyszka Misiury – byłego prezesa Labolare, Jurka Barczyckiego – aktualnego prezesa Labolare, Dariusza Podsiadłego – aktualnego prezesa Samejramy, Bogusława Durkiewicza – byłego członka Birkuta, Witolda Kulasa -zawsze wolnego strzelca – najważniejszym, obok działań na rzecz samodzielności zadaniem kadencji Oddziału Akademickiego PTTK była odbudowa Kroków!
[..Niektórym Ramolom dedykuję pod rozwagę temat do rozmyślań „Czy bez udziału średnio-sympatycznego Labolare byłoby możliwe odrodzenie Kroków” (jako odniesienie do porównań proponuję dzieje Birkuta). Dla ułatwienia dodam, że zasługi Labolare polegały: primo- na spełnieniu zasadniczej roli w stworzeniu samodzielnego OA; secundo- na kierowaniu co najmniej połową „imprez szkoleniowych” ’83..’85, jak i obecności większej liczby osób współtworzących odpowiednią atmosferę w czasie tych imprez; tertio- bezpośredniej pomocy w organizowaniu imprez krokowskich (typu Odra, Vineta) i życzliwej obecności na tych imprezach; quarto – ..]
Na początku ’84 roku Kroków prawie nie było. Już poprzedni rok upłynął pod znakiem dramatycznie słabej kondycji AKT, a sukces baz „Szwajcarii Połczyńskiej” okupiony został zbyt dużym wysiłkiem, i w konsekwencji odejściem następnych kilku miej zahartowanych osób przeciążonych szalonym tempem i konfliktami jakie przy takich okazjach muszą wyniknąć. Na rzecz klubu, poza resztkami jego aktualnych i byłych członków, najbardziej zaangażowali się tacy ludzie jak Zbyszek i ja. Kursy OT 83/84 robione były z myślą wyłącznie o Krokach. Szkoleniowe wędrowne obozy sylwestrowe (Beskid Niski) prowadzili w tandemach Anka Kot ze Zbyszkiem Misiurą i Andrzej Juszczak ze mną. Kierownikiem Odry 84 był Zbyszek, w sztabie pracował Gajowy ale otoczeni byli abiturientami ostatniego kursu OT. Kierownikiem Vinety był już samodzielnie “Chojrak”1. W lecie młodzi AKT-owcy byli na wędrówkach w Karpatach Południowych ze mną i Januszem Mroczkiem oraz w Pirynie i Rile ze Zbyszkiem i Jurkiem Barczyckim. W grupie aktywnych AKT-owców celebrujących jesienią ’84 XXX-lecie klubu, jedyną czynną w klubie osobą mogącą pamiętać lepsze czasy była Gośka Dębska. Był to niewielki zespół mało doświadczonych osób, które były dla nas źródłem i nadziei i niepokoju. [..To te mieszane uczucia skłoniły mnie do skomponowania (pomimo chronicznego braku czasu) okolicznościowo-jubileuszowego tekstu przypomnianego 7(?) lat później przez Śledzia w Odcisku..] Ta młodzież mogła jeszcze pójść w każdym kierunku, rozproszyć się pod wątpliwa prezesurą Chojraka… Dopiero następny rok upewnił nas, że praca nie poszła na marne. Okrzepnięcie w klubie “Uszatego”, “Żwirka”, potem “Hrabiego”, “Marasa”2, nowych dziewczyn – i w końcu… – błogie uczucie, że nie jestem już im do szczęścia potrzebny. Oczywiście AKT pozostał na zawsze miejscem, w którym spełnianie moich „obowiązków szkoleniowych” było najprzyjemniejsze. Szczególnie moja ostatnia włóczęga zagraniczna przez góry Słowacji ’86r, która dała mi szansę zaprzyjaźnienia się z późniejszym przedostatnim prezesem OA – Rafałem i wprowadzenia w środowisko obecnego3 prezesa oddziału… Było to właściwe (odpowiednio sympatyczne) pożegnanie sie z aktywną rolą „wpływacza na oblicze AKT”.
1 Chojrak – Waldek Fiedorowicz
2 “Uszaty” – Jacek Wojcieciechowski, „Żwirek” – Mirosław Siwiera, „Hrabia” – Andrzej Rawicki, „Maras” – ??
3 “Przedostatni, ostatni prezes OA” – pisane oczywiście z perspektywy 1994 roku
Kadencję Zbyszka kończyliśmy po prostu wyczerpani, ale z satysfakcją wygranej. Ważne było nie tylko to, że oddział był już zupełnie nową instytucją ale że zachował także znaczną część dawnych walorów. Zmiany, które wprowadziliśmy były nie tylko słomianym ogniem, ale udało nam się kontynuować je do końca, wszystkie dobre pomysły z ’83 powtórzyć w ’84 i dodać parę nowych. Środowisko turystyczne było jak nigdy dotąd i może nigdy potem zintegrowane – byliśmy jak jeden klub składający się z kilku samodzielnych ale w pełni przyjaznych, zainteresowanych sobą wzajemnie sekcji. Z klubów, z którymi warto było mieć jakieś relacje, tylko Trakt stał trochę dalej – tyle tylko by być bardziej niezależnym, ale merytoryczna współpraca była, na tyle ile chciały tego obie strony – pełna.
Przezwyciężyliśmy niebezpieczne zapaści biurowo-księgowe, zostawialiśmy uporządkowane finanse i nową, dobrze nas rozumiejącą księgową. Może najważniejsze, że mieliśmy pewność kontynuacji – poza odejściem Zbyszka i nas „staruszków” – Durkiewicza i mnie, w zarządzie następnym znaleźć się mieli ponownie wszyscy najlepsi – Jurek Barczycki, Darek Podsiadły, Gośka Dębska, Anka Kot…
Odchodziłem z poczuciem wielkiej, „osobistej” ulgi. Przez kilka lat, a już bardzo wyraźnie od połowy ’81 obserwowałem coraz szybszy rozkład turystyki. Zaczął mnie czasem nawiedzać koszmar kompletnie upadłego oddziału i końca turystyki kwalifikowanej – gdyby ta tendencja miała dalej trwać. Czyżbym miał być ostatnim prezesem OA?! Jedynymi jasnymi punktami ’82 było Labolare, powszechna wola oporu przed ekspansją (S)ZSP i wojenne przebudzenie się Ramoli. Połączenie tych elementów, dodanie naszego wysiłku, w tamtej sytuacji dało rezultat, choć całość pracowała z niemałymi zgrzytami… Jakaż różnica na początku ’85 – zarówno w krajobrazie ogólnym jak i perspektywach na przyszłość…
[..Te lata uświadomiły mi, jak istotna jest jednak różnica wieku i doświadczeń. Mieliśmy ze Zbyszkiem podobne poglądy ogólne ale „zbyt podobne” charaktery, szczególnie w upartym forsowaniu swoich koncepcji w kwestiach drugorzędnych. W gonitwie codziennych spraw brakowało czasu na refleksję – co jest ważne i naprawdę warte obrony, a co lepiej odpuścić… Pomimo częstych spięć, nigdy nie przestawałem cenić Zbyszka w najwyższym stopniu. Dręczyło mnie tylko to, że tak wiele energii tracimy na, tak naprawdę, nikomu niepotrzebne spory,… -dlaczego nie możemy w pełni wykorzystać całego naszego potencjału na działania konstruktywne… ]
Koniec kadencji, nie ubiegamy się obaj o dalszą pracę w zarządzie OA. Można było teraz zapomnieć o miesiącach mocowania się ze Zbyszkiem, odłożyć mniej przyjemne wspomnienia „ad acta”. Gdy już zostaliśmy zwolnieni z obowiązku podejmowania decyzji, znikły powody poróżnień. Zamiast „oficjalnymi kolegami- adwersarzami” mogliśmy zostać już tylko (aż?) „prywatnymi przyjaciółmi”,
Koledzy z Almaturu – spojrzenie po latach
Myślę, że mam obowiązek powiedzieć coś więcej o bardziej osobistej stronie moich stosunków z Januszem Stankiem, Włodkiem Kotwasem i Ryśkiem Kopciem. Sytuacja postawiła nas w latach ’82 -’85 („nie bójmy się użyć tego określenia”) – po przeciwnych stronach barykady.
Jak już pisałem o tym wcześniej, Janusz Stanek był „cudownym dzieckiem” szczecińskiego środowiska turystycznego. Objawił się około ’77 roku jako pierwszy wielki, (odruchowo chciałem dopisać „i jedyny”, ale zbyt słabo znam wewnętrzne układy wczesnego UKT PS) prezes Birkuta. Niewiele osób może napisać w swoim życiorysie turystycznym – stworzyłem klub – silny klub, mogący pod pewnymi względami konkurować z tym co najlepsze wówczas w szczecińskiej turystyce akademickiej (..oczywiście należy do współ-ojcowstwa Birkuta dopisać Łyczakowskiego, Janka Krzysztonia, paru innych członków-założycieli. Jednak ci pierwsi działali przy płodzeniu, co jest zajęciem wyczerpującym ale stosunkowo krótkotrwałym i dającym sporo szybkiej satysfakcji; prawdziwym ojcem niemowlęcia jest jednak ten, co wykonuje przy nim mozolne, codzienne prace przez lata całe..) Niesprzyjający zbieg okoliczności postawił Janusza poza głównym nurtem OA PTTK, choć w samym centrum szczecińskiej turystyki akademickiej. Zbieg okoliczności, za szybko, z działacza, przodownika i przewodnika – zrobił pracownika turystyki. Zastanawiam się, czym byłby szczeciński OA PTTK, gdyby tacy ludzie jak Łyczakowski, Stanek tu znaleźli swoje główne miejsce aktywności, a nie w organizacji młodzieżowej. Nie wiem, czy to dobrze, że nie zostali prezesami OA, gdy było to prawie w zasięgu ich rąk. Może nie należało tak bardzo bać sie ich powiązań z- oraz nie całkiem prawidłowych poglądów. Te, z mojej praktyki życiowej, są w pewnym zakresie zmienne – w zależności od miejsca, z którego spogląda się na otaczającą rzeczywistość. Jest bardzo mało prawdopodobne, że tak zdolny i ambitny człowiek (jak Janusz Stanek) dałby siebie sprowadzić do roli „agenta SZSP” w PTTK. Jako Prezes OA na pewno skorzystałby z możliwości robienia swojej, oddziałowej polityki turystycznej. Kto wie czy w latach „wielkiej przemiany”, zamiast przeciwnika nie mielibyśmy w nim sojusznika, a i „przemianę” być może zaczynalibyśmy z innego punktu. Dzisiaj myślę, że może więcej niebezpieczeństw (przy wyborze Stanka na prezesa) wyniknąć mogło z jego młodego wieku. Wyobrażam sobie, że mógłby być równie rewolucyjny jak Zbyszek Misiura w (drugiej fazie prezesury), i może jeszcze trudniejszy do zaakceptowania przez starszych kolegów jako „przełożony” w działalności turystycznej. To w końcu oni nie dopuścili, by Janusz Stanek mógł stać sie prezesem OA, więc raczej nie warto za bardzo zagłębiać się w gdybanie..
Sytuacja rozwinęła się tak, jak musiała, a Janusz zdobył w pracy w Almaturze doświadczenie tak potrzebne w pracy z jego obecną firma. Cenię go dużo bardziej w tej roli, niż jako kogoś pozującego na działacza turystycznego – idealistę, mającego na względzie wyłącznie dobro turystyki studenckiej v-przewodniczącego Komisji Turystyki Rady Naczelnej SZSP, A.D.1982. Pracownik BPiT Almatur, utrzymujący swoją rodzinę z poborów wypłacanych przez SZSP, nie ma prawa stawiać na pierwszym miejscu przed interesami firmy – jakiegoś nie do końca określonego „dobra turystyki” – gdyż staje się nielojalny i nieprofesjonalny!
[..przypomina mi się nasza publiczna sprzeczka ze Świdwina, gdy skomentowałem fakt różnicy w ocenach jakiegoś zdarzenia – „Janusz Stanek widzi to w ten sposób, bo jest urzędnikiem”. Przyznaję, że sformułowanie było raczej nieszczęśliwe. Słowo urzędnik wśród działaczy źle sie kojarzy, wtedy nawet gorzej niż dzisiaj – a mnie chodziło o neutralną konstatację faktu bycia zatrudnionym w BPiT, bez jakiegoś wartościowania. Janusz żachnął sie bardzo mocno, może nawet obraził – „..jestem takim samym działaczem jak ty, mam tylko inny pogląd osobisty na tę sprawę”. Kto wie, być może wtedy tak myślał naprawdę, ale ciekawy jestem czy dziś nie przyznałby mi racji..]
Z Włodkiem poznałem się w początku ’79 roku. W zarządzie Szymańskiego miał pełnić moją rolę z poprzedniej kadencji – zajmował się InO. Wróciłem po półrocznej „edukacji” w WOSR1 Jelenia Góra do Szczecina i dowiedziałem się, że mam nowego partnera w komisji Imprez na Orientację. Dołączył do nas jeszcze Janusz Mroczek i przez jakiś czas w trójkę organizowaliśmy InO. Przypadek który sprawił, że formalnie rolę przewodniczącego pełnił Włodek, najmniej z nas doświadczony w ogóle, a w InO w szczególności – nie przeszkadzał nam wcale.
Mroczkowi i mnie oszczędzało to uczestnictwa w posiedzeniach zarządu OA, a w konkretnej robocie liczyło się i tak, co i jak ktoś potrafił zrobić. Co więcej – liczyliśmy z Januszem, że piastowanie funkcji może działać na Włodka jako dodatkowy doping. Janusz i ja, w tamtym momencie byliśmy „za starymi działaczami” by coś takiego mogło być nam potrzebne. Pierwsza wspólna impreza – II Przednówek wypadła całkiem dobrze. (Tylko czujna milicja zerwała nasze plakaty mające ułatwić dotarcie uczestnikom do „centrum imprezy” szkole Podstawowej w Śmierdnicy. Był to dzień “wyborów” do sejmu PRL i nic nie śmiało odwracać uwagi obywateli od spełniania patriotycznego obowiązku..) Myślę, że Włodek był nawet lepszym współpracownikiem, niż mój poprzedni partner – Tadek Kozak. Potem była inauguracyjna Matnia2, z jakiś powodów Włodek nie brał udziału w przygotowaniach, ale włączył sie potem w bezpośrednią realizację zawodów.
Robiliśmy jeszcze może jedną więcej imprezę. Wspólne łażenie po Kniei Bukowej ze „szmatami” i rękami umazanymi w tuszu do stempli skończyło się ostatecznie, gdy Włodek wpadł na dobre w obowiązki dyrektora szczecińskiego oddziału Almaturu. Jednak ten okres współpracy zawsze w przyszłości nam pomagał.
Zawsze mieliśmy, bardziej lub mniej, różne poglądy polityczne. W okresie reanimowania ZSP nasze poglądy na to co jest właściwe, co dopuszczalne a co w najwyższym stopniu szkodliwe – były przeciwstawne, nie do pogodzenia!
1 WOSR – Wyższa Oficerska Szkoła Radiotechniczna w Jeleniej Górze – pól roku w szkole w ramach obowiązkowej rocznej służby wojskowej po ukończeniu studiów
2 „Matnia” – pierwsze Akademickie Mistrzostwa Polski w ?zawodach? na Orientację. Organizację imprezy powierzyła nam wtedy Komisja Akademicka ZG PTTK reprezentowana przez Michała Bucholtza,. Pomysł zrodził się na spotkaniu po zjeździe OA PTTK na którym Roman Szymański został prezesem.
Krytykowaliśmy wzajemnie nasze działania. Kotwas i Stanek mieli szczególne powody żywić niechęć do moich pomysłów i działań. To raczej OA wdzierał się na obszary dawnego niepodzielnego panowania Almaturu, my zdobywaliśmy teren. Z ich punktu widzenia byliśmy nie tylko szkodnikami polityczno-turystycznymi ale także uzurpatorami i osobami przeszkadzającymi im w pracy zawodowej. W sytuacji gdy przy naszej usilnej pomocy sprawy rozwijały sie niezgodnie z ich przewidywaniami, mechanizmy psychologiczne kazały obarczać nas winą także za to, do czego nie przyłożyliśmy ręki. Jak łatwo w takiej sytuacji przekroczyć cienką granicę między przeciwstawnymi poglądami i działaniami a wzajemnym zwalczaniem sie przy użyciu wszelkich chwytów, tym bardziej, że w polskiej rzeczywistości ’82..’83, gdy czerwone było u góry takie postępowanie było dość powszechne. Z tego co wiem i pamiętam, koledzy z Almaturu nigdy nie posunęli się do zwalczania OA jako takiego, nigdy nie posłużyli się brudnymi chwytami! Oczywiście, wzajemne uszczypliwe komentarze były na porządku dziennym, zdobycie i umocnienie jakiejś pozycji kosztem przeciwnika bywało źródłem szczególnej satysfakcji, ale zawsze była to rozgrywka między nami, bez posługiwania się groźnymi, zewnętrznymi siłami. Nigdy nie miałem powodów wahać się przed wyciagnięciem ręki na powitanie…
O Ryśku Kopciu piszę w tym miejscu trochę przez przypadek, nasze układy były zupełnie inne niż z Januszem i Włodkiem. Spędziliśmy najpierw dwa lata zgodnie pracując obok siebie w zarządzie OA ’81 – ’82. Jak każde dwie różne osoby miewaliśmy czasem różne zdanie w niektórych kwestiach, ale nigdy nie były to stanowiska nie do pogodzenia. Pod koniec ’82 Rysiek rozpoczął pracę w Almaturze – w najbardziej gorącym okresie. Jest normalnym, że miało to wpływ na pewne przesunięcie jego poglądów, ale nigdy nie odebrałem tego jako jakiejś dramatycznej odmiany. Była to raczej zmiana akcentów, zgodnie z zasadą, że „sposób widzenia zależy od miejsca siedzenia” ( w tym wypadku należy dodać: „w pewnym stopniu”). A przecież w jego sytuacji (świeżego pracownika przychodzącego z OA), mógł czuć sie zobowiązany do zaświadczenia swojej lojalności gorliwością neofity. Nic z tych rzeczy, Rysiek nie tylko w kontaktach ze mną, ale także w relacjach młodszych kolegów mających jakieś sprawy do załatwiania w Almaturze pozostał osobą, z którą najłatwiej można było się tam dogadać. Jednak gdy spotykaliśmy się, czy przypadkiem, czy umówieni – zawsze czułem się lekko skrępowany. Typowy przykład z Młynarskiego: “miedzy nami była sytuacja”. Zewnętrzne uwarunkowania uczyniły z dobrych kolegów – zestaw osób rozmawiających ze sobą w sposób nieautentycznie ostrożny. Zawsze uważałem aby nie poruszyć zbyt kontrowersyjnych tematów, nie powiedzieć czegoś, co w tej „czujnej atmosferze” zostanie opacznie zrozumiane. Kliniczny przypadek tego, jak atmosfera stanu wojennego psuła stosunki miedzy dwoma osobami, mimo ich najlepszych chęci, najlepszego odnoszenia się do siebie, braku jakichkolwiek realnych powodów do „ochłodzenia”.
Czasy się zmieniły. Upadek “komunizmu”1 dał (dawnym) kolegom z Almaturu możliwość robienia interesów, zarządzania firmami, pracy „na swoim” – już poza „szemraną” instytucją jaką był (S)ZSP i siłą rzeczy, jego BPiT Almatur. To naprawdę dobrze. Moje gratulacje dla Janusza Stanka, gdy spotkałem go jako przedstawiciela EWA-TRANS na którymś z ostatnich posiedzeń ZW PTTK były autentycznie. A jednak, przy spotkaniu któregoś z kolegów z Almaturu, do dzisiaj odczuwam pewne skrępowanie. (Może to „wypisanie się” na ten temat pomoże się od tego uwolnić…)
1 Jaki tam KOMUNIZM !! – to był „realny socjalizm” w wydaniu polskim
„Wielka przemiana” – z perspektywy lat (pisane w 1994 roku !)
Uważam, że oddział akademicki ’87 nie był instytucją Nowego Czasu. To co robiliśmy, nie było tworzeniem czegoś dla dalekiej i niejasnej przyszłości, ale próbą właściwszego znalezienia się w starej epoce. To raczej nasi adwersarze z Almaturu okazali sie bardziej perspektywiczni. Wyrwanie turystyki kwalifikowanej spod wpływu ZSP ułatwiło im przestawienie się na pacę bardziej zbliżoną do normalnego, komercyjnego biura turystycznego, właśnie to miał być ten właściwy kierunek… Tyle, że zarówno wtedy, jak i dzisiaj wolę swój wybór. Nigdy nie brałem pod uwagę zmiany zawodu i potraktowania turystyki jako źródło utrzymania albo miejsce „robienia pieniędzy”. Oczywiście nie widzę w tym nic złego, o ile sprawę stawia się jasno – czy działam tutaj w imię jakiś… księżycowych idei, czy zarabiam pieniądze dla siebie i instytucji mnie zatrudniającej. Czy decyduję sie na jakiś krok, bo uważam to za coś fajnego (mniejsza o koszty), czy też moja decyzja wynika z kalkulacji finansowej. Czy uczestnik imprezy jest moim współtowarzyszem wędrówki od którego mogę oczekiwać współpracy, czy jest klientem płacącym uzgodniona cenę i któremu należy się profesjonalna usługa.
Zgodnie z naszym widzeniem turystyki – powinna ona być tania, powszechnie dostępna. Chodziło nam o to aby nie istniała prawie bariera finansowa w momencie, gdy miał być zrobiony pierwszy krok. Marzyło nam się by każdy mógł się zetknąć z turystką w „naszym stylu” – bo przecież każdy był naszym potencjalnym współtowarzyszem turystycznego bytowania, a może nawet współ- działaczem. Spośród różnych aktywności poza głównym programem studiów, „nasza turystyka” miała wielkie walory – edukacyjne, poznawcze, rekreacyjne.
Działanie w OA było szkołą samodzielności, odpowiedzialności i demokracji. Wobec nikłych możliwości robienia biznesu „od maleńkości”, byliśmy być może najlepszym miejscem do zagospodarowania nadmiaru energii…
To co napisałem wyżej, brzmi bardzo podejrzanie, zbyt idealistycznie.
Prawdę mówiąc to czysty socjalizm – ale ten tradycyjnie polski, przedwojenny – a nie monstrum real-socu implantowane z Rosji. To ironia losu, ale właśnie my w sporze z (S)ZSP reprezentowaliśmy wartości socjalistyczne… To dlatego, wraz z nadejściem siermiężnego kapitalizmu zabrakło prawie w nowej rzeczywistości miejsca dla Oddziału Akademickiego, takiego jakim był przez poprzednie szereg lat
…
MOI PRZYJACIELE TURYSTYCZNI
Słowa „przyjaciele” nie należy brać całkiem dosłownie. Nie mam jednak tego określenia czym zastąpić. Słowo „kolega” jest i za słabe i nieadekwatne.
(Szczególnie przestałem je lubić, gdy Włodek Kotwas uświadomili “zebranym walnie” członkom Koła Absolwentów, że również o Krzysztofie Kłeczku należy się wyrażać per „kolega”, gdyż jest także członkiem „naszej matczynej organizacji” PTTK, przynajmniej przez członkowstwo w klubie Kroki. Był to okres kiedy Kłeczek z największą zaciętością zwalczał wszystko co miało cokolwiek wspólnego z Ramolami – był więc jednocześnie naszym zagorzałym wrogiem i…”kolegą”. Dysonans sie wkrótce rozwiązał, gdy po jakichś działaniach przy okazji rajdu Vineta został karnie wylany z Kroków).
Najlepsze byłoby określenie „moi najbliżsi towarzysze wędrówek i działalności” ale brzmi to i przydługo, i pretensjonalnie, a co najważniejsze – pięknego, staropolskiego słowa „towarzysz” nie będzie można bezpiecznie używać w tym kraju przez, co najmniej następne 301 lat…
Zdrażnił mnie kiedyś Błażej, kiedy zadowolony z jakiegoś mojego działania, publicznej pochwały czy wręczanej odznaki – wyraził się o mnie „moja szkoła”.
Nieprawda – gdy zaczynałem zadawać się z Rudym, byłem już ukształtowanym turystą. Oczywiście znalazłem w nim „bratnią turystyczną duszę” i zawsze przyjemnie jest go spotkać w plenerze, czy z nim powędrować nieco, współpracować przy czymś czy choćby „tylko” przegadać całą noc. Jednak nie tylko nie uczyłem się od niego, ale wyraźnie różnimy sie stylem uprawiania turystyki, trochę co innego uważamy za najwłaściwsze i co innego za niedopuszczalne. Z podobnym brakiem entuzjazmu słuchałem tego samego określenia (“moja szkoła”) wypowiadanego ze dwa razy w większym towarzystwie przez Wincentego Zająca2 (gdy idzie dobrze, każdy chce się do ciebie przyznawać, gdy zaczynają się kłopoty – okazuje się, żeś sam sobie winien). Pod wpływem „Dziadka” Wincentego byłem i za krótko, i za wcześnie, bym mógł przejąć jakieś istotne wzorce pasujące do praktykowanej przeze mnie wersji uprawiania turystyki. “Moja szkoła” to —
„młodzi elektrycy”,
Jeżeli miała jakiś nauczycieli, to byli nimi Ewka Tur i Janusz Mroczek. To przede wszystkim ich zasługą było, że w 25-cio osobowej dziekańskiej grupie studenckiej gdzieś około 10 osób regularnie włóczyło się po rajdach. Był to zespół najróżniejszych charakterów, temperamentów, zainteresowań turystycznych, który jednak hołdował jednemu stylowi uprawiania turystyki. Każdy z nas cos do tego dorzucił. Ewka była jakby „szefem organizacyjnym”, jednak myślę że najwięcej pomysłów na “Dobre Powszednie Turystyczne Bytowanie” miał —
Janusz Mroczek
To on był przez wiele lat „dyżurnym” kierownikiem „naszych” tras rajdowych i wędrówek obozowych. Pełen dobrego humoru, doskonałych pomysłów, zawsze uważnie zainteresowany „swoimi” uczestnikami. Zwykle to on pierwszy dawał hasło do „nocnego mikrorajdziku”, gdy na noclegu zaczynało być za spokojnie, za sennie. W najwłaściwszej chwili, dokładnie wtedy, gdy wymagała tego sytuacja wyciągał z plecaka butelkę (-ki) z domową nalewką, i po chwili cała „trasa” była scementowana (cementowanie było niezbędne, bo nie chodziliśmy przecież sami, w naszej wąskiej, „elektrycznej” grupce na rajdy; zwykle stanowiliśmy drobną część trasy, za to JAKĄ !). Janusz miał z nas wszystkich największą łatwość zadzierzgiwania nowych znajomości, w krótkim czasie (przed końcem pierwszego kilometra wspólnej wędrówki) osoby które pierwszy raz spotkały go na rajdzie (jako „kierownika”) traktowały jak swojego starego znajomego… Dla mnie osobiście ważna jest jeszcze jedna sprawa. Byłem w naszej grupce drugą, obok Janusza, osobą o skłonnościach przywódczych, z inklinacjami do prowadzenia innych osób w terenie. Zawsze uważałem siebie za co najmniej równie dobrego fachowca w praktycznym rozwiązywaniu zadania: „jak, w najkrótszym czasie, najbezpieczniej i przy najmniejszym wysiłku przejść z jednego punktu do następnego”. Na obozach prowadzonych przez Janusza miewałem swoje, często różniące sie od „obowiązujących do chwili obecnej” koncepcje programu – na dzisiaj czy na dzień następny. Nie trzeba być specjalnie przenikliwym psychologiem, by rozumieć jaki ładunek niebezpieczeństw niesie za sobą obecność takiej osoby w grupie. Jednak potrafiliśmy zawsze wędrować w dobrej harmonii.
1 Chyba nie doszacowałem …
2 Wincenty Zając – wieloletni lider szczecińskiego środowiska turystów górskich, przewodnik, Przodownik TG, współorganizator Okręgowej komisji TG i Klubu Wysokogórskiego
Nie wiem, na ile byłem faktycznie dla Janusza „trudnym uczestnikiem” a ile „użytecznym” partnerem. Na imprezach prowadzonych przeze mnie Janusz był stuprocentowo lojalnym współpracownikiem (tylko on mógłby powiedzieć ile go to wszystko kosztowało, czasem dostrzegałem coś na kształt „zagryzania warg” – mnie przecież też zdarzały sie kontrowersyjne decyzje, mimo to na Janusza mogłem w każdej chwili liczyć!). Różne temperamenty, różne zainteresowania ale gdy dochodziło do wspólnej wędrówki nie było to powodem poróżnień, a raczej dobrego uzupełniania się. Najjaskrawiej widać to było w tych imprezach na orientację, w których razem startowaliśmy i regularnie wygrywaliśmy. Ja byłem precyzyjnie dokładny w rozwiązywaniu czystego zadana – dokładnego marszu w terenie; jednak tam, gdzie dochodziło do sytuacji nietypowych, konieczności ryzykownych decyzji, „znalezienia sie” pomimo oczywistych błędów organizatorów – Janusz przejmował inicjatywę! Rezultaty były naprawdę wspaniałe. Tak samo doskonale uzupełnialiśmy się gdy razem robiliśmy InO. 3-etapowe Wiosenne Zawody na Orientacje z biwakiem na wzgórzu ponad Piasecznikiem Małym, które przeprowadziliśmy praktycznie w dwie osoby – bezbłędnie przy rekordowo ograniczonych przygotowaniach. Byłem bezpośrednio zaangażowany w organizacje kilkunastu InO, co najmniej drugie tyle obserwowałem od kuchni i niczego podobnego nie zobaczyłem, nawet w wykonaniu Andrzeja Krukowskiego. Pełna, precyzyjna improwizacja, niemożliwa do zrobienia z kimś innym. Dnie, tygodnie i miesiące spędzone na wspólnych wędrówkach powodowały, ze w trudnych chwilach rozumieliśmy się bez konieczności porozumiewania, każdy robił to, co było w danym momencie niezbędne. Do dzisiaj satysfakcję daje mi szczęśliwy finał piekielnej wycieczki przed-sylwestrowej (’75): Rytro – Niemcowa – Prehyba – Rytro. Przeprowadziliśmy całkowicie “zielonych” ludzi w krańcowo trudnych zimowo warunkach – cało i zdrowo. To Janusz był prowadzącym, ale ja potrafiłem zrobić swoją część roboty (spontanicznie obejmując pozycję „zamka” gdy towarzystwo zaczęło się niebezpiecznie rozciągać) bez dogadywania się – a on wiedział, że może na mnie liczyć. Tego wieczoru w okolicach Prehyby zamarzło dwoje studenckich turystów. Myślę, że z nami w grupie mieliby dużo więcej szans… Gdybym dzisiaj miał wybierać, z kim powędrować gdzieś w dzikie, nieskażone cywilizacją przemysłowo-„turystyczną” góry Rumunii czy na jakiś „nocny mikrorajdzik” w czasie 123-ciej Vinety – pierwszym, najchętniej widzianym towarzyszem byłby Janusz Mroczek.
Ewa Tur
była zupełnie innym typem osobowości. Jakieś zadziwiające zastosowanie kobiecej konkretności, uporządkowania do czegoś tak abstrakcyjnego jak robienie turystyki. Nie mogę dzisiaj zrozumieć jak tak „praktyczna” osoba mogła zajmować się tak niepraktycznymi sprawami w sposób całkiem praktyczny. To ona zasugerowała mi po 2 – 3 wspólnych rajdach, że skoro tak lubię wędrować – z otwartymi oczami – to warto bym wstąpił do PTTK. Ewa, tak jak Janusz Mroczek potrafiła być duszą towarzystwa, „mistrzem ceremonii na trasie”, animatorem wspólnej zabawy, ale jakby wolała mobilizować innych – np. do przeprowadzenia wesołego „konkursu”, czy poprowadzenia odcinka wycieczki. Lubiła podsunąć komuś jakiś pomysł i potem pozwalała mu spokojnie realizować jej inicjatywę. Ewa w tym czasie, gdzieś z boku, przygotowując jakieś „listy potwierdzenia odbioru świadczeń”, zastanawiała się najpewniej kogo następnego i w jaki sposób zaktywizować… Była w zarządzie OA Marka Gniewka-Węgrzyna i w związku z tym jesienią ’75 przeprowadzała akcje łowienia jeleni (nagrywania kandydatów na następców). W czasie spożywania obiadu w Babińcu1 przeprowadziła ze mną niewinnie zaczynającą się rozmowę – „..Kitek, lubisz orientację i znasz się na tym [..celne! – najpierw połechtać czułe miejsce ambicji (tym bardziej, że miała rację – wygraliśmy właśnie z Januszem ostatni Wiosenny Rajd na Orientacje)..]. Wiesz, Stefan Oskwarek niedługo kończy studia, może byś spróbował zrobić z nim następną imprezę, jeżeli ci sie spodoba – mógłbyś potem pociągnąć dalej InO..” Na moje niepewne, ale jednak – wypowiedziane „t-a-k”, Ewa (widząc że ryba połknęła haczyk) dorzuciła – „..i wiesz, człowiek robiący InO jest zawsze w zarządzie oddziału [„zawsze” znaczyło, tak naprawdę, jeden raz – Stefan Oskwarek] , wiec wybierzemy cię na zbliżającym się zjeździe OA. W zarządzie nie będziesz musiał się absolutnie niczym innym zajmować..” Po pierwszym tak, wypadało powiedzieć drugie… Broniłem sie potem, nawet dość skutecznie przed przydzielaniem mi jakichś dodatkowych obowiązków, chociaż zapewnienia Ewy nie były w żaden sposób wiążące dla prezesa Kosackiego.
1 Babiniec – żeński akademik Politechniki Szczecińskiej
Przy nowym zarządzie Turówna prowadziła kilka tygodni (miesięcy?) biuro OA i potem z powrotem przesunęła się do bardziej kameralnej pracy na Wydziale Elektrycznym. Tym razem nie ograniczyła się do robienia kolejnych imprez, i wciągania do tych zajęć coraz to nowych osób – ale szczególny nacisk położyła na aktywizowanie…
Jurka Sułkowskiego
Jurek do tego czasu był równie niewinnym konsumentem turystyki jak ja.
Był dla mnie wymarzonym partnerem do zalania ryja w jakiejś przypadkowej, obskurnej gospodzie wiejskiej (ktoś inny bałby sie tam wejść, ale nasza… pasja krajoznawczo-socjologiczna kazała przezwyciężyć estetyczne opory). Pogodny, omijający raczej niż przezwyciężający problemy, zawsze gotowy do zagrania na gitarze którejś z przebojowych piosenek (znał ich około 4 szt., ale i tak był najlepszym gitarzystą wśród młodych elektryków). W męskim towarzystwie ceniliśmy sobie bardzo to jurkowe granie, i robiliśmy wszystko, aby nasz śpiew dorównywał w pięknie akompaniamentowi. Najlepszym wyjściem było kierowanie się ogólna zasadą, że „..nie ma złych grajków, śpiewaków (brzydkich kobiet, nudnych meczy piłkarskich itp.) – czasami bywa tylko za mało alkoholu!..” Gdy pewnego razu, po długim śpiewaniu ognisko juz dogasło i zasypialiśmy ciężko zmęczeni w śpiworach – postanowiłem zbadać czujność rajdowców i w ciemności zacząłem odbijać “bełta”1. Pierwszym (i o tej porze jedynym) z grupy ponad 30 osób, który potrafił rozeznać „źródło pochodzenia” dźwięku i przybył we właściwe miejsce bez nadmiernego podeptania leżących po drodze uśpionych ciał – był Sułek. Naładowani nową porcją energii mogliśmy odbyć jeszcze jeden „nocny mikrorajdzik”… Niestety, dostanie sie Jurka pod zbyt bliski wpływ Ewy poważnie przycięło skrzydła jego ułańskiej fantazji. Z niewinnego rajdowca przedzierzgnął się w „organizatora turystyki przy żonie” [ – analogia do określenia Barbary, nazywającej siebie zawsze – „turystka przy mężu”]. Zamiast partnera całonocnego, dzikiego „śpiewania” mieliśmy teraz kierownika Rajdu z Rekwizytem, Vinety, Balu Turysty itp. Aktywizacja i współorganizowanie imprez skończyły się małżeństwem, Sułkowscy wynieśli się ze Szczecina do Kołobrzegu, i jedynie raz do roku (nie każdego) w czasie Spotkania Pokoleń mamy szansę urządzić „bal elektryka”, którego nasz najlepszy gitarzysta jest postacią centralną. Wszystko pod warunkiem, że spotkanie nie odbywa sie w Kołobrzegu, i kierownik Jurek musi pod czujnym okiem zastępcy kierownika (Ewy) właściwie wywiązać się z zadania…
1 Bełt (paciara, J23, pershing …) – tanie „wino” owocowe
Najszczególniejszym egzemplarzem wśród „młodych elektryków” był
Mietek Stańczuk
Zawsze stanowił najwdzięczniejszy obiekt do strofowania, pouczania i roztaczania dydaktycznej opieki nad — . Gdy w środku „sanktuarium przyrody”, nad „przecudnym, górskim jeziorem” otoczonym „majestatycznymi, strzelistymi turniami” cała grupa stała „oniemiała pięknem otoczenia”, delektowała się odbiciem nieba i gór w „gładkiej jak zwierciadło” tafli… – Mietek podnosił kamień i rzucał w środek… Nastrój pryskał, a nas ogarniało „święte oburzenie”. Kiedy indziej przekonywany, że przynajmniej raz na dwa dni należy umyć osobistą menażkę, odpowiadał (dojadając limitowana porcję zupy mlecznej), że przechodzące dzisiejszego poranka obok obozowiska owce juz to zrobiły (wylizując) – bez zbytecznego, mietkowego wysiłku. Dziewczyny straciły natychmiast apetyt więc męska działka zupy powiększyła sie tego poranka. Widać tu z całą wyrazistością, jak cennym składnikiem naszego zespołu był Mietek.
Szkoda tylko, że od tego czasu, zawsze jakaś dziewczyna (wcale nie osobista) myła jego menażkę zaraz po posiłku, nie czekając na owce. (..To tylko przykłady z dwóch-trzech dni w Retezacie, a Mietek zawsze był w stanie dostarczać nam dowolna liczbę nowych, „świeżych” wrażeń…).
Należy tutaj wspomnieć jeszcze o
Grzesiu Majchrowskim.
W zewnętrznym środowisku turystycznym zaprzysiężonych rajdowców był najmniej znanym z naszej grupki. Chyba był za poważnym człowiekiem na praktykowanie tego rodzaju turystyki. Jeździł za to zawsze z nami na wyprawy zagraniczne.
Przewędrowaliśmy razem kilka pasm górskich Rumunii i Bułgarii. Podstawową specjalnością Grzesia były koleje wszelkiej maści i w ogóle komunikacja. Potrafił nie tylko opowiadać o „zagadnieniach historycznych”, ale gdy trzeba – wynajdywał najdziksze połączenia i był w stanie zakupić na nie bilety. To jego pomysłem była przeprawa promowa przez Dunaj w Vidynie, czy „odkrycie” szalonej kolejki z Septembrii do Razłoga (na podejściu w góry Piryn). Myślę, że europejski kolejowy rozkład jazdy był książką, którą najczęściej czytywał w domu do poduszki. Na pytanie: ” czy, jeżeli wyjedziemy ze Szczecina o 12.00, to złapiemy Orient Expres w Budapeszcie?” dawał natychmiastową i co normalne – prawidłową odpowiedź. Grzesiu miał jeszcze jeden talent – kulinarny. Gdy w Retezacie, z dala od punktów zaopatrzeniowych, już od dwóch dni byliśmy prawie bez żywności i każdy posiłek był dojadany do najostatniejszego okruszka – przypadła jego wachta. Menu było
niezapomniane… Ryż (1 kg) z zielonym groszkiem i nieśmiertelna mielonką. Czternaście osób z apetytem wyostrzonym szlajaniem się na świeżym, górskim powietrzu nie było w stanie zjeść tego obiadu… Postanowiliśmy zawsze odtąd dawać Grzesiowi wachtę, kiedy będziemy w trudnej sytuacji prowiantowej, natomiast w zwykłych układach mógł co najwyżej być p.o. pomocą kuchenną. Jak można sie było spodziewać, po ukończeniu studiów zaczął pracować na kolei. Gdy wyjeżdżaliśmy ostatni raz razem do Rumunii w ’85r, a Wala Czakłosz niebezpiecznie spóźniała się na pociąg, Grzesiu wpadł na pomysł, by wydać dyspozycję… wyłączenia zasilania elektrycznego trakcji na odcinku Szczecin Główny – Szczecin Dąbie którego, choć na urlopie, to jednak ciągle był szefem. Na szczęście, 4 minuty przed (planowym) odjazdem pociągu zobaczyliśmy Walę na dalekim dobiegu… Tym razem pasażerowie PKP mieli szczęście! [..Swoją drogą, dobrze mieć kogoś na kolei. Gdy w czasie naszego pierwszego wyjazdu do Rumunii (’76) Mietek, Struś i Mrówka wyskoczyli na peron w Poznaniu, w celu nabycia dziesięciu piw — …nie mając odpowiednich znajomości, z taksówki mogli przesiąść się dopiero w Zebrzydowicach. Smak tego najdroższego w życiu piwa nie był wcale za specjalny…]
Nasza grupa turystów z jednego roku Wydziału elektrycznego, to jeszcze parę innych osób, które wraz z ukończeniem studiów praktycznie przestały wędrować. Dlatego raczej wolę teraz napisać o dziewczynach, które nie były z naszego wydziału (wręcz przeciwnie! – BLiW), ale które zaprzyjaźniwszy się najpierw z Januszem Mroczkiem (oczywiście!), potem
przez lata wędrowały razem z nami.
Moją najpiękniejszą w życiu kameralną wyprawą turystyczną była trzy-tygodniowa wędrówka po Bieszczadach, w której obok Barbary towarzyszyły mi Anka Barcz, Wala Czakłosz, Teresa Czyronis i Wanda (?). Łaziliśmy już ze sobą wcześniej, „nauczyliśmy się siebie” i ten jedyny styl turystycznego bytowania był dla nas tak oczywisty w powszednim stosowaniu – jak język polski! Wędrowaliśmy bez pośpiechu pasmem granicznym, nocując zwykle w strefie górnej granicy lasu na – bocznych grzbietach. Był przełom sierpnia – września ’81 roku, góry opustoszałe, spokojne, jedyne większe hałasy to wieczorne rykowiska jeleni. Całą uwagę skupialiśmy na wynajdowaniu odpowiednich miejsc widokowych do wypicia herbaty w środku dziennego przejścia, a potem na wyszukanie osłoniętej polanki z widokiem na wschodzące słońce i z nieodlegle bijącym źródełkiem. (Mogę „sprzedać” zainteresowanym parę takich miejsc noclegowych, ale nie jestem pewien, czy będzie w nich równie miło bez „moich” dziewczyn.) Najpiękniej było pod Paportną, gdzieś między Rabią Skałą a Jawornikiem, w samym sercu buczynowej Puszczy Karpackiej. Trochę przeszkadzały nam dziki, korzystające z tego samego źródełka, i nie wiadomo dlaczego buszujące hałaśliwie wokół najlepszego jagodziska. Jednak urok miejsca był taki, że musieliśmy spędzić tu trzy noclegi. […Z nadmiaru wolnego czasu, zrobiłem z ociosanych bukowych konarów, siedziska z oparciami wokół ogniska. Z rozbawieniem czytałem potem w przewodniku Kłosa – “Bieszczady”, że „…ktoś urządził tu wygodne miejsce wypoczynkowe..” Informator autora musiał tu być zaraz w następnym sezonie, bo gdy oglądałem to miejsce 8 lat później, nie mogłem znaleźć nawet śladu moich „konstrukcji”. Uparta przyroda uczyniła to miejsce znów dziewiczym…]
Tak bardzo brakowało mi potem, gdy prowadziłem „poważne” obozy, tego zrozumienia bez słów, naturalnego przekonania, że każdy musi dawać na rzecz „całości” tyle, na ile go stać. Bez potrzeby wywierania najmniejszego nacisku, bez przypominania nawet – po to, byśmy mogli potem razem nic nie robić – tyko wpatrzeni w czerwony żar – rozmawiać o sprawach najważniejszych… Ostatnie trzy dni, to wędrówka z dreszczykiem emocji po zakazanych wówczas miejscach – nocny marsz po granicy Sowieckiej na Kińczyku Bukowskim, Potasznia, dzika dolina potoku Halicz. Jednak „worek” jeszcze raz obronił się – tym razem przedłużający się deszcz odesłał nas z powrotem do Nawrota na Przysłup Caryński… Następne wakacje to tygodnie w Beskidzie Niskim w trochę zmienionym składzie ale znów z Barbarą, Walą, Teresą. Ogniska w pustych dolinach, nocne łażenie po zakrzaczonych stokach, i tylko pół serio – „…Kitek, może dzisiaj się trochę pospieszymy i, dla odmiany, nie będziemy rozbijać namiotów w świetle księżyca..” W takim miejscu, w takim towarzystwie – dlaczego mieliśmy się spieszyć… „Rozbestwiony” naturalną(?) harmonią turystycznego bytowania na wyjazdach z ludźmi z mojego kręgu, z wielkim zdziwieniem przekonałem się prowadząc późniejsze regularne obozy, że wędrówka może nie być samą przyjemnością dla lidera grupy ale czasem niewdzięczna pracą.
( tu miało być napisane kilka zdań o Andrzeju Krukowskim z którym najpierw spotykałem się okazjonalnie na trasach rajdowych, potem miałem okres bliższej współpracy przy InO, a potem przewędrowaliśmy i przegadaliśmy luźno wiele godzin, dla czystej przyjemności “wspólnego turystycznego bytowania”, pomimo bardzo różnych charakterów. Andrzej Krukowski to niewystarczająco doceniany fachowiec, wymagający od współpracowników znacznie mniej niż od siebie samego, co i tak bywało za dużo dla niektórych… Wcześniej czynny nawet bardziej na zewnątrz Oddziału (Wojewódzka KTP, K Ino, PTG … )
Niestety odszedł od aktywnej działalności w PTTK zniesmaczony wprowadzeniem stanu wojennego w grudniu 1981 i brakiem reakcji na to władz PTTK )
Koledzy w działalności oddziałowej
( tu chciałem poopowiadać nieco więcej o kolegach z mojego pokolenia, ważnych dla mnie współ-działaczy w OA PTTK, ale w ujęciu bardziej osobistych relacji … zabrakło czasu w 1994 roku … i jakoś do tego nie wróciłem … 2024 r.)
** Janek Krzysztoń
** Stefan Błażejowicz
** Mieczysław Szpak
** Krzysztof Rotter
Chatka Florianka
Współpraca wokół chatki – Willi Kryska, Jirzi Ścibisz, Krysia Kondarewiczowa, Bogusław Durkiewicz (jeszcze jeden niezrealizowany ważny temat, a przyszłość i teraźniejszość pokazała że jeden z najważniejszych – 2024 r.)
Podsumowanie
AA. PTTK – dobre czy złe ?
[ …bardzo chciałem wtedy rozwinąć ten temat, a teraz wydaje mi się jeszcze bardziej … ? …kontrowersyjny… 2024 r.]
BB. Jak było ?
Kilka tygodni temu skończyłem 40 lat. Podobno jest to moment obejrzenia się wstecz, czas sporządzania wstępnego bilansu życiowego. W moim przypadku, jednym z najważniejszych składników rozliczenia musi być rachunek z nagłówkiem
– działalność turystyczna.
Wspomnienia moich włóczęg, szczególnie tych najwcześniejszych, w nieformalnych grupach koleżeńskich , należą do najbardziej słonecznych sektorów mojej pamięci, bywają terapeutycznym schronieniem, gdy nastrój za bardzo obniża mi zbyt długie oglądnie “bezkresnego żywiołu” i „obcych stron”. Jest tak najpewniej dlatego, że łączyliśmy się w wędrówce bez jakiegokolwiek sformalizowanego kontekstu, powolni niesprecyzowanym ale doskonale wyczuwanym zasadom dobrego turystycznego bytowania, nie spętani zobowiązaniami kontrolowalnymi z zewnątrz. O ile pełniłem w tych zespołach jakąś inną, niż najprzeciętniejszą rolę, to tylko z własnej i współtowarzyszy wędrówki niczym nieprzymuszonej woli. Moje wspomnienia z późniejszych lat, gdy z reguły wyposażony byłem w prawa i obowiązki kierownika-przewodnika grupy, obok obrazów najpiękniejszych pasm górskich, satysfakcji z wprowadzania w nie młodszych koleżanek i kolegów, zawierają także ciemniejsze kamyki – nie zawsze lekkiej i wygodnej odpowiedzialności, skrępowania czynnikami zewnętrznymi, a nade wszystko konfliktami z osobami, które tylko przypadek postawił obok mnie na trakcie. Wiem jednak, na wzór kołomyjskiego bałaguły z vincenzowskiej opowieści, że:
“…jeśli dwóch się kłóci, a jeden ma rzetelnych 55% racji, to bardzo dobrze, i nie ma o co sie szarpać. A kto ma 60% racji, to wielkie szczęście. A co by powiedzieć o 75% racji? Mądrzy ludzie powiadają, że jest to bardzo podejrzane. No, a co o 100%? Taki co mówi że ma 100 procent racji, to paskudny gwałtownik, straszny rabuś, największy łajdak !” 1
Parafrazując więc wypowiedź starego Żyda Bjumena z Kołomyi, podobnie można sądzić o sensie i satysfakcji z prowadzenia sformalizowanych grup wędrownych, obozów szkoleniowych itp.; takie podejście jest właściwe także w ocenie sukcesów w aktywnościach „organizacyjnych”.
1 Stanisław Vincenz „Na wysokiej połoninie” – t. II Barwinkowy Wianek. Koncept spopularyzowany przez Czesława Miłosza w Zniewolonym Umyśle
Nie mam specjalnych wahań przed wpisaniem czasu robienia InO po stronie zysków, choć kosztowało mnie to co-nieco wysiłku – ale ten wysiłek nie był na pewno zmarnowany.
Wystawienie oceny za następny „rozdział” aktywności turystycznej jest już mniej proste. Wiem, mniej więcej ile włożyłem w to wszystko, ale rezultaty są niemierzalne, ocena pozytywna lub negatywna bywa kwestią punktu widzenia.
Niemożliwym jest określić, czy jakiś pozytywny skutek wynikł z twoich zabiegów, czy raczej twojego kolegi-współpracownika – a może to twój „przeciwnik” swoimi działaniami uruchomił regułę przekory… Najczęściej i najwięcej zasług trzeba pewnie przyznać sytuacji, przypadkowi, który poza naszą wolą zarządza biegiem wydarzeń. Ja jednak wolę wierzyć Miłoszowi, że „..lawina bieg od tego zmienia, po jakich toczy się kamieniach..”. Zawsze uznawałem sens wysiłku wpłynięcia na „bieg lawiny” ale pod dwoma warunkami – musisz wiedzieć dobrze, w jakim kierunku „szturchnąć” lawinę a także rezultaty powinny być warte włożonego wysiłku.
Wątpliwości co do słuszności wyboru pojawiają się, gdy przestajesz kroczyć przetartym przez poprzedników szlakiem, gdy przychodzi czas wyboru nowych rozwiązań. Czy mieliśmy rację w latach ’82 – ’84, gdy zdecydowaliśmy się pójść trudną i kosztowną drogą „na uwolnienie”, gdy z wiarą w słuszność sprawy zabraliśmy sie za orkę na ugorze? Rozwój sytuacji do końca lat osiemdziesiątych, początku dziewięćdziesiątych udowodnił, że zmiany były konieczne, jeżeli coś może budzić wątpliwości, to czy były za mało głębokie. Ale czy byliśmy w stanie zrobić coś więcej i szybciej? Przecież poza zniechęceniem paru osób starszego pokolenia, zrobiliśmy niewiele błędów. Pokażcie mi jakąkolwiek strukturę organizacyjną, rządzącą się demokratycznymi (mniej-więcej) regułami, która wykorzystuje większość swoich teoretycznych szans… Natomiast dużo trudniejsza jest odpowiedź na inne pytanie – czy dokonaliśmy słusznych wyborów co do kierunku zmian? Pierwsza trudność wynika z tego, że nie ma „w pobliżu” wersji zrealizowanej, żywej do dziś, która wydawałaby się mi czymś atrakcyjnym, lepszym niż dzisiejszy OA. Nie widzę niczego, o czym mógłbym powiedzieć: „..to jest to, do czego powinniśmy dążyć i było to w zasięgu naszych możliwości!
[..Dotykamy tu podstawowego pytania – o dzisiejszą organizację turystyczną, o to czy jest ktoś w stanie opisać jakąś pozytywną wersję tego, czym miałaby być, jaki mieć zasięg społeczny, jakie tematyczne pole działania, jakie formy.. Może uwadze odseparowanego od bieżącego nurtu PTTK-owskich spaw marynarza uszło jakieś wspaniałe rozwiązanie, coś wywołującego okrzyk „to lubię, to się spodoba osobom z mojego kręgu!”..]
Pozostaje pytanie trzecie, jakby najmniej ambitne ale przez to nie mniej trudne, bo bardzo osobiste: czy wysiłki jakie podejmowaliśmy, włożona praca, czas, nerwy, pieniądze, stracone okazje w innych dziedzinach życia – przyniosły efekty uzasadniające to wszystko..? Czy warto było..?
W przypadku każdej osoby jest inaczej. W różnym momencie naszego życia wsiadaliśmy i wysiadaliśmy z tramwaju „turystyka akademicka”. Każdy z nas różnie wyważał proporcje miedzy sprawą, a tym realniejszym życiem – studiami, praca, rodziną, dziećmi, działaniami dla przyszłości osobistej. Ci, którzy potrafili „robić swoje” w wyważonej skali, rozsądnie dawać z siebie i zadowalać się satysfakcją z konkretnych efektów swoich ograniczonych działań – nie mają chyba dziś specjalnych wątpliwości – pozostały tylko pogodne wspomnienia, czasami bardziej lub mniej udane małżeństwa. W każdym jednak okresie było w środowisku kilka osób, dla których działania turystyczne były najważniejszą sprawą w pewnym, czasem nierozsądnie długim okresie życia. Dla takich osób – dla mnie – to ostatnie pytanie ma znaczenie podstawowe, i szkoda, że nawet na swój rachunek nie potrafię znaleźć jednoznacznej, uczciwej odpowiedzi… Już sam fakt wahania może być potraktowany jako „negatywne rozwiązanie problemu” – ..to gorzkie.
Chociaż po tym co robiłem w turystyce częściej doznaję sympatii i swego rodzaju szacunku (szczególnie ze strony osób na których opinii mi zależy) niż pretensji i niechęci, to jednak tylko ja sam mam świadomość ceny, jaką za to zapłaciłem…
Jedną z innych wersji pytania „po co?”, „czy warto”, „czy to ma sens” jest pytanie o tzw. szkolenia, czy trochę szerzej: „..czy jestem w stanie kogokolwiek, czegokolwiek nauczyć?! Jeżeli popatrzy się na ekstrema – najbardziej „wykwalifikowanymi” turystami, którzy przy mnie zaczynali swoją „karierę” w OA, byli Darek Podsiadły i Robert Śledzinski. Uważam, że ja, inni „starzy turyści” w kwestii ich rozwoju, byli im całkowicie zbędni! Tzn. – byliśmy dla nich partnerami, towarzyszami – ale bez nas obaj byliby tak samo znakomitymi turystami, krajoznawcami itp. Z drugiej strony – całe tabuny pilnych uczestników kursów OT, szkoleń przodownickich, nad którymi spędzono dziesiątki godzin pracy w czasie wykładów, wycieczek, przejść, imprez wzorcowych – z których w sensie turystycznym nie wyszło prawie nic, nie poprowadzili żadnej trasy rajdowej, żadnego obozu, a jeżeli to zrobili – to “bez pojęcia”, koncepcji… Po dwóch, trzech kursach, którym przyjrzałem się od wewnątrz i potem miałem możliwość obserwować z bliska, przez dłuższy czas rozwój wyszkolonych – wyrobiłem sobie przekonanie, że traktując dosłownie szkolenia tzn. zgodnie z tym co deklarowaliśmy na plakatach i we wstępnych informacjach, popełniamy błąd.
Trafiają tu ludzie którzy i tak będą „Kimś” (turystycznie) bez kursu, oraz tacy którym kursy nie pomogą. Szkolenie może trochę porządkuje, uzupełnia wiedze tych lepszych kursantów, ale nie jest w stanie nikogo zmienić w sposób zasadniczy. Natomiast wartość miało to, co działo się przy okazji kursu. Szkolenia ważne były dla nas, bo mobilizowały nas do pewnych działań, do spędzania czasu z kursantami w plenerze. To my, wykładowcy-instruktorzy mięliśmy okazję aktualizować i trzymać na odpowiednim poziomie naszą wiedzę. I chyba najważniejsza korzyść – gdy przy okazji kursu mogliśmy (jako wykładowcy zaprezentować KOGOŚ. Kto wie, czy nie najważniejszą częścią szkolenia był tradycyjny ongiś wykład Jurka Burdzińskiego, który opowiadając o bzdurnych sprawach, mimochodem pokazywał, gdzie miał okazję turystycznie być i co zobaczył. Te slajdy musiały chyba bardzo zapładniać wyobraźnię…
Przekonany o tym wszystkim, szybko zrezygnowałem ze szkolenia w czasie „imprez szkoleniowych”. Prowadząc obóz nie budowałem sztucznej sytuacji: „dzisiaj ty jesteś kierownikiem, od 8.00 do 16.00”. Kierowanie grupą, to coś więcej niż ćwiczenie praktyczne z mapą w terenie, kierownik grupy to coś innego niż pół- dniowy przewodnik. Każdy dzień obozu wymaga wcześniejszego zaplanowania, przygotowania, skutki bieżących decyzji nie kończą się dziś od 16.00, ale muszą być wzięte pod uwagę przyszłe możliwe reperkusje w następnych dniach; więc jaki sens ma “robienie kogoś” kierownikiem na kilka godzin? Dlatego, najsensowniejsze, co mogę robić jako kierownik obozu szkoleniowego – to prowadzić dobry obóz. Pokazać najpierw, że w ogóle można to zrobić, może trochę także – jak. Ci, którym może się to przydać skorzystają na tym bardziej niż ze słownego wykładu albo sztucznej sytuacji szkoleniowej. Całej reszcie uczestników, którzy są tu tak naprawdę przez przypadek (jeszcze ani oni, ani ty o tym nie wiecie), zaoszczędzone będzie nudne i bezużyteczne zawracanie głowy. I teraz, wracając do szerszego planu – myślę, że cele jakie sobie stawialiśmy w Oddziale nie zawsze były najważniejsze. Zrobienie czegoś, nauczenie kogoś, “złapanie” nieświadomego i zrobienie z niego działacza – to się często nie udawało, albo udawało tylko częściowo. Ważniejsze było to co działo się po drodze: nasze bycie ze sobą, dyskusje, współżycie w imprezie, w działaniu. Wysiłek tych najpracowitszych – który mobilizował innych, błyskotliwość najzdolniejszych – która zachwycała: „..patrzcie, jacy ludzie są z nami!..” Bo to, że na rajd 11-ty przyszło więcej osób niż na 10-ty, a na 12 zacznie mniej – to mija… Zachwyt tłumem, poklaskiem postronnych – to mija. Zawsze najważniejszym było to, co było między nami wtajemniczonymi.
Dlatego smak piwa w słowackiej wiosce – do której schodziliśmy w pośpiechu, w długim gorąco-popołudniowym marszu z samego czubka Vihorlatu – jest niezapomniany… Albo 10 litrów wody, po którą musieliśmy zejść ze Śledziem – w końcu na samo dno doliny i wnieść z powrotem na wierzch jakiegoś zakazanego grzbietu w wapiennej strefie Niskich(!?) Tatr. Działo się to, gdy po całodziennym długim marszu, dotarliśmy o zmroku w miejsce, gdzie wg mapy powinna być koliba i źródło… ale nie pielęgnowane – zarosło i zanikło. Gdy o pierwszej po północy drapaliśmy się pod górę z pełnymi kanistrami w rękach – zasypiałem co chwilą w marszu. Godzinę potem piłem – może najbardziej aromatyczną herbatę w życiu. Rano, każdy miał ponad pół litra picia (kolacja była „o suchym pysku”) – to nie za wiele, ale nie traciliśmy humoru, zadowoleni z pięknego wschodu słońca, pysznego krajobrazu. Tylko tutaj, tak bardzo daleko od strumienia na dnie doliny, mogliśmy to wszystko zobaczyć. I jeszcze „mycie się” w obfitej rosie, pół nadzy Hrabia i Uszaty zbierający dłońmi rosę z wysokiej trawy – srebrne od niskiego słońca krople…
To tylko ułamki wspomnień z mojego ostatniego obozu. Nie wiem czym to było dla Śledzia, Rafała, innych. Dla mnie to (… …) na całe życie…
(Witold “Kitek” Kulas, Atlantyk, kilkadziesiąt mil od Madery, kwiecień 1994 r.)