Alex Wieseltier – wspomnienia

Wspomienia „Poganiacza” Olka Wieseltiera 2024 r.

Ile to lat temu byłem ostatnio na prawdziwym rajdzie? Pierwszy był chyba rajd górski z Krzysiem. Moja pierwsza nieprzespana, prześpiewana noc. Smak kremu Nivea, który wziąłem zamiast pasty do zębów. Byłem akurat w trakcie pierwszego odzwyczajania się od palenia. Rwaliśmy pod górę jak wariaci, żeby pokazać tym z Krakowa, że szczeciniacy potrafią dotrzymać tempa. Krótki odpoczynek dla nabrania oddechu i głupie uczucie, gdy oni zaczęli ćmić papierosy, a ja miałem jakby o jedną rękę za dużo…

Rajd Kulczyckiego w czwórkę. Mariola wyrywająca w złą stronę, bo mnie zachciało się całować szefową trasy. Pośpiech zejścia od wyciągu na Kasprowy do stacji kolejowej w Zakopku, bo krucho było z pieniędzmi na autobus. I emocje stania w kolejce po bilet na ostatnie połączenie do Krakowa, które dawało możliwość zdążenia na pociąg do Szczecina tego samego wieczora. Poinstruowaliśmy dziewczyny siedzące w pociągu, że w przypadku ruszenia pociągu mają popatrzyć czy jesteśmy w pobliżu ostatniego wagonu, zanim zaczną wyrzucać plecaki i wyskakiwać. Krzyś przepuszczający matkę z dzieckiem przy okienku biletowym. Wreszcie bilety w ręku i bieg przez tory i pościg za jadącym już pociągiem. Dobieg do ostatniego wagonu i widok wylatujących plecaków (sztuk 4) i wyskakujących dziewczyn (sztuk 2). Te guły patrzyły na peron w momencie, gdy pociąg ruszył, a my przebiegaliśmy przez tory, tylko po to, żeby popatrzeć na tory po drugiej stronie, gdy my właśnie zaczęliśmy biec w kierunku ostatniego wagonu. Nic dziwnego, że ich decyzja wyrzucenia plecaków i wyskoczenia była dla nas, oględnie mówiąc, kontrowersyjna. Grobowa cisza w oczekiwaniu na następny pociąg i perspektywa nocy spędzonej na dworcu kolejowym. Pociąg do Krakowa z radosnymi krakowiakami wracającymi do domu. I Oliś Bąk rozmawiający z waszymi dziewczynami, bo my byliście w dalszym ciągu wkurzeni. Nie mogłem się powstrzymać od odśpiewania tego kawałka „Starej baby”: „Choćbyś mnie bez pomocy rąk… Choćbyś mnie gwałcił jak Oliś Bąk…” Nie kiblowaliśmy na dworcu, bo udobruchany przez dziewczyny Oliś załatwił nam nocleg w akademiku.

Szkółka taternicza.

Trening wspinaczkowy w grocie pod Szczecinem. Niedzielni turyści patrzący ciekawsko na nas wspinających się po linie. I zdziwienie jednej z dziewczyn: „Przecież tutaj obok jest dróżka!” Wreszcie Tatry i zażarty Mietek próbujący po raz siedemnasty bez powodzenia pokonać kawałek treningowej skały. Mój pierwszy samodzielny „komin”.

Obóz na Słowacji. Plecak z 40 kilogramami sprzętu plus namiot. Wyjście na wspinaczkę przerwane tuż pod ścianą decyzją instruktora: „Zaraz będzie padać” Trzy godziny wędrówki bez kropli deszczu. I gwałtowna ulewa, która nie pozostawiła na nas suchej nitki. I radosne podskoki instruktora: „A nie mówiłem, że będzie padać!” Tego dnia odwaliłem 40 kilometrów w pełnym rynsztunku. Na szczęście bez namiotu, który czekał na mnie na obozowisku.

Pobyt na Hali Gąsienicowej. Zosia powiedziała, że w schronisku w Dolinie 5 Stawów można dostać ptysie. Wybraliśmy się we trójkę z samego rana. Zosia szła pierwsza. Miałem wtedy kondycję i mogłem jej dotrzymać kroku. W schronisku okazało się, że ciastka to humbug. Więc poszliśmy do Morskiego Oka.

Ciastek tutaj też nie było, więc w autobus i do Zakopka. I w barze mlecznym niedaleko kolejki na Kasprowy były pierogi z jagodami! Pozostał tylko powrót na Halę Gąsienicową. Kawałek autobusem z grupą radośnie prezentującą cały asortyment haków i lin wspinaczkowych. Weszliśmy na ścieżkę, zanim ci inni zdążyli wziąć cały swój rynsztunek i wyjść z autobusu. Zosia jak zwykle prowadziła. Tempo nieduże, ale bardzo stabilne.

Nic dziwnego, że „wspinacze” zaraz nas dognali i szybko przegonili. Zosia nie przyspieszyła tempa. Nawet w ich kierunku nie spojrzała. W drugiej godzinie zacząłem odczuwać zmęczenie. Staszek, którego znałeś z rajdów, też wyglądał na ugotowanego. Na Zosi nie było widać nawet jednej kropelki potu. Tempo nie spadło ani na minutę i nagle zoczyliśmy przed sobą grupę „wspinaczy”. Nie wyglądali najlepiej. Nawet nie zareagowali na dziewczynę, która przeszła koło nich bez pośpiechu.

Po następnych 30 minutach pokazało się obozowisko i Staszek z ulgą podziękował i się zmył. Ja dociągnąłem się do schroniska na ostatnich nogach. Zośka. Żyła nie dziewczyna. Wspinanie po górach jej nie wystarczało. Jaskinie, groty setki metrów pod ziemią to było coś dla niej. Odwagą ducha do pięt jej nie dorastałeś.

Miałem okazję pojechać na szkółkę lodową do Chamonix. Zośka zachwalała i pożyczyła mi nawet książkę słynnego alpinisty Bonattiego „Moje góry”, gdzie przeczytałem o okolicznościach, w jakich on stracił kilku swoich kolegów w trakcie wspinaczki i jak sam ledwie uszedł z życiem, o odmrożonych palcach u nóg, o lodowych serakach czekających po drodze na niedoświadczonych wspinaczy i o temu podobnych przyjemnościach. Bardzo się zdziwiła, że zrezygnowałem z wyjazdu do Francji.