Czwarty obóz odbył się podobnie jak rok temu w dwóch ośrodkach (w każdym po tydzień), lecz znów na całe dwa tygodnie zdecydowały się tylko dwie rodziny. Łącznie przez całe 2 tygodnie „przewinęły się” przez obóz 42 osoby (14 – pierwszy tydzień; 28 – drugi tydzień).
ROKYTNICE
Pierwszy tydzień (30 styczeń- 6 luty 1999r.) spędziliśmy w tym samym pensjonacie, co w zeszłym roku – w „Sasance”, w Rokytnice. Pobyt ten nie zaczął się dla nas (Durkiewiczów) fortunnie. Nie wygraliśmy miliona w „Milionerach” i zaraz po wjeździe do Czech zaliczyliśmy dachowanie. Więcej było przy tym pisku, strachu i lamentowania, aniżeli samych szkód. Mimo że z rozpędu znaleźliśmy się kilka metrów w dół od drogi, to jedyne, co ucierpiało to szyba i jedna narta (na 22 znajdujących się na dachu). Pan Szpaczek (właściciel „Sasanki”) wykorzystując swoje znajomości pomógł nam wyciągnąć samochód z rowu i dostarczyć go do warsztatu. Na szczęście to wydarzenie szybko zatarło się w naszej pamięci, gdy mogliśmy znów pojeździć na biegówkach i poszaleć na zjazdówkach. Było zdecydowanie więcej śniegu niż w zeszłym roku i ciągle sypało, a w związku z tym bez gogli nie warto było jechać na stok.
Któregoś wieczoru rodzice postanowili się zabawić. Zaproszeni przez pana Szpaczka i jego żonę pojechali na zabawę do Rokytnic. My ich w żadnym wypadku nie zatrzymywaliśmy i wieczór byłby dla nas prawdziwą idyllą, gdyby nie to, że na straży został Krzysztof Gradoń. On zaklinał się, że przez cały czas będzie siedział w swoim pokoju czytając gazetę, ale my i tak wiedzieliśmy, że pod pretekstem napicia się czegoś, lub sprawdzenia czy drzwi wejściowe są zamknięte, będzie podpatrywał nas czy nie robimy żadnych głupstw (a jednym z nich było bawienie się w pizze). W dodatku o 1000 wieczorem wszedł majestatycznym krokiem do salonu i po prostu oznajmił, że w tej chwili mamy iść spać.
Rodzice na balangę pojechali dwoma samochodami (polonezami), a gdy wracali na dworze szalała zamieć śnieżna, więc Jurek postanowił pokazać wszystkim możliwości swojego samochodu (łudził się, że jego polonez nazwiemy „Niezniszczalnym II”) i za główny cel postawił sobie wjechanie pod samą Sasankę (reszta samochodów pozostała przy szosie). Okazało się to jednak niemożliwym do wykonania, dlatego dojechał tylko do połowy górki, zostawiając samochód w szczerym polu. Nazajutrz, gdy wyszliśmy przed pensjonat, by zapakować do samochodów swoje bagaże, z samochodu Jurka widać było tylko szyby. Śnieg zablokował całkowicie przejście drogą do naszych samochodów, a niedoszły „Niezniszczalny polonez II” stał zasypany w metrowych zaspach. Kilka godzin zajęło nam odkopanie go i utorowanie drogi z Sasanki do aut, a dopiero po jakimś czasie zobaczyliśmy jadącego z pługiem śnieżnym pana Szpaczka. Aż strach było pomyśleć, co by było, gdyby Jurek jednak na tą górę dojechał.
Gdy wreszcie wydostaliśmy się z Rokytnic, po 20 minutach jazdy natrafiliśmy na sznur samochodów, który stara się bezskutecznie podjechać pod oblodzoną górę. Również my mieliśmy złudną nadzieję, że uda nam się pokonać tą górę, ale bez łańcuchów nikt nie miał szans. Jeździliśmy więc z duszą na ramieniu wszystkimi możliwymi drogami – najczęściej były to podrzędne drogi leżące głęboko w lesie. Na szczęście udało nam się w końcu dojechać do ośrodka, w którym spędziliśmy drugi tydzień ferii.
Dolni Morawa
Przywitano nas nie posprzątanym pensjonatem, z niezmienioną pościelą i brudnymi szklankami, a już po chwili widzieliśmy zapłakaną panią, która, po naszej interwencji, z prędkością światła zmieniała w każdym pokoju poszewki.
Tutaj również mieliśmy znakomite warunki narciarski (400m. dalej był wyciąg narciarski o długości ok. 1100m.), dlatego prawie wszyscy jeździliśmy na zjazdówkach, lub biegówkach. Obok ośrodka była duża i stroma górka, na której rozegraliśmy konkurs saneczkowy. Niektórzy jechali tak odważnie, że kibice stojący z boku (a było ich nad wyraz dużo) musieli uciekać by nie zostać „staranowanym”. Trzeba tu podkreślić brawurową postawę wszystkich zawodników, którzy walczyli do końca i nawet najmłodsze Ewa Baraniecka i Agata Cisło nie przejmowały się trochę gorszymi wynikami, gdyż wiadomo było, że wszyscy dostaną nagrody. Oprócz konkursu saneczkowego odbył się jeszcze już tradycyjny turniej tenisa stołowego, jednak w tym roku wzięło w nim udział tylko pięciu zawodników.
Nie wszyscy byli zadowoleni z obsługi, która roznosiła zimne obiady, bez kompotu, ani herbaty. Poza tym, po kolacji, gdy chcieliśmy choć trochę dłużej posiedzieć sobie w stołówce, obsługa przychodziła i po prostu gasiła nam światło. Już kompletna biurokracją było zamykanie sali do PING- PONGA, która znajdowała się w naszym budynku i aby się do niej dostać, trzeba było wykupić klucz za 50 koron na godzinę. My jednak zrobiliśmy kilka przekrętów, wypożyczając klucz, ale nie zamykając sali przed oddaniem klucza. W końcu obsługa się wkurzyła i dwa razy dziennie sprawdzali, czy sala nie jest otwarta.
Droga powrotna do Polski, wbrew zapowiedziom, odbyła się tylko z małymi przeszkodami. Już po naszej stronie granicy Hrabia swoją Skodą Felicją skasował światła samochodu jadącego z przodu. Na szczęście nic poważnego nikomu się nie stało i już po godzinie mogli ruszyć w dalszą drogę. Tak pożegnaliśmy się z feriami 1999-go roku.