Radosław Durkiewicz
Historia rodzinnych obozów zimowych organizowanych przez Bogusława Durkiewicza sięga roku 1996, ktedy to odbył się pierwszy po polskiej stronie obóz. Mieszkaliśmy w ośrodku przygotowań olimpijskich biathlonistów na Jamrozowej Polanie niedaleko Duszników Zdrój. Było to jedno tygodniowe (od 4 do 10 lutego) spotkanie ludzi, którzy poznali się jeszcze na studiach lub na późniejszych zjazdach. Przyjechało 39 osób (11 rodzin) z różnych stron Polski. Byli ludzie z Iławy i Dobrego Miasta (dawne od niedawna woj. Olsztyńskie), z Wałbrzycha i oczywiście wszyscy ramole ze Szczecina.
Mieliśmy bardzo dobre warunki narciarskie. Większość z nas szarżowała na biegówkach, gdyż znajdowały się tam piękne okoliczne trasy. Tylko nieliczni jeździli na narty zjazdowe do oddalonego o 7 km. Zieleńca (na jego stokach niektórzy widzieli Lecha Wałęsę, który dopiero co pożegnał się ze stanowiskiem prezydenta Rzeczpospolitej). Dzieci też miały dużo zabawy, gdyż tuż przy ośrodku była mała, lecz stroma górka na sanki (tak naprawdę to była stara skocznia narciarska). Natomiast 200 metrów wyżej była Kozia Hala, na której początkujący uczyli się jeździć na nartach, a zaawansowani saneczkarze rozjeżdżali narciarzy, którzy zawadzali im na stoku.
Przez cały tydzień była piękna pogoda, a śniegu nie zabrakło. Odbyła się cało grupowa wyprawa na Szczeliniec Wielki. Mając tylko 4 samochody i 30 ochotników trzeba było jakoś „zapakować” to całe towarzystwo. Do samochodu kierownika („niezniszczalnego” poloneza) zabrało się 10 osób (przy dozwolonym limicie 5 osób). Jechaliśmy tak długo jak to było możliwe, dalej zaczynały się zaspy. Pogoda była prześliczna- piękne słońce, -100C i wiał przeraźliwy wiatr. „Pływając” w zaspach dotarliśmy do podnóża Szczelińca. Przy wejściu na szlak spotkaliśmy dzielną turystkę z 5- letnim dzieckiem, która stwierdziła, że droga na Szczeliniec jest tak oblodzona, że wejście jest do pokonania tylko przez jej synka. Nie zważając na jej ostrzeżenia postanowiliśmy zdobyć ten szczyt i mimo wszelkich niebezpieczeństw nawet Mrówka z Ewcią po chwilach zwątpienia wdrapały się za resztą. Na tarasie widokowym przy schronisku zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie, a stamtąd ruszyliśmy na trasę po Szczelińcu. Weszliśmy na Tron Liczyrzepy, zobaczyliśmy Małpoluda, Kurę, Wielbłąda i inny zwierzyniec. Tak doszliśmy na Południowe Tarasy, gdzie najciekawsze było przejście przez ucho igielne, gdyż niektórzy mieli trudności się przez nie przecisnąć. Nie udało nam się przejść przez Niebo i Piekło, ponieważ droga było za bardzo oblodzona. Do samochodu wróciliśmy tą samą drogą, która przez kilka godzin naszej nieobecności zdążyła się pokryć jeszcze większymi zaspami.
Kitek natomiast zorganizował wyprawę do dwóch zamków, z czego dotarliśmy tylko do jednego (Gomole), a Drugi sobie podarowaliśmy ze względu na zmęczenie i wysoki śnieg. Po drodze oglądaliśmy tzw. Wapienniki, czyli piece do wypalania wapnia w XVIII w. W planach mieliśmy dotarcie do przystanku PKS-u i powrót nim do ośrodka, ale niestety, autobusy jeździły rzadko, a najwcześniejszy miał być za dwie godziny. Już wybieraliśmy się w drogę kiedy zauważyliśmy otwartą restaurację „szybkiej obsługi”. Po zamówieniu dań usiedliśmy wygodnie na krzesłach i czekając na wymarzony posiłek, rozkoszowaliśmy się ciepłem, jakie panowało w pomieszczeniu. Pierwszy posiłek dostał się kierownikowi, (bo usiadł najbliżej okienka), a potem chyba cała kuchnia poszła na kawę, bo na następną porcie czekaliśmy bodajże godzinę. W końcu wszyscy dostali wymarzony kotlet schabowy z frytkami i tak rozkoszowaliśmy się swoimi smakowitymi kęskami, że o mało co spóźnilibyśmy się na ostatni autobus.
Kolejną i ostatnią wycieczką w tym roku była wyprawa na Błędne Skałki, ale tym razem wyjechaliśmy z wystarczającą ilością samochodów. Nasze autka zostawiliśmy tam gdzie według nas kończyła się droga, a dalej ruszyliśmy na szlak piechotą. Pogoda była prześliczna- od czasu do czasu nawet prześwitywało słońce. Na początku szlak wyglądał dość niepozornie co później okazało się bardzo mylne. Z podejściem pod sam szczyt mieliśmy „drobne” kłopoty, gdyż cała ścieżka była oblodzona, a jej kąt nachylenia wynosił prawie 89,90 (co prawda nie mieliśmy kątomierza, ale na pewno nachylenie było nie mniejsze niż zawartość alkoholu w spirytusie).Dzieci piszczały z radości widząc jak ich mamy sprawdzały współczynnik tarcia pupy o lud, a mamy były przerażone jak ich pociechy sprawdzały to samo. Maluchy płakały, że nie wzięły sanek, lecz dzięki kitkowemu pomysłowi robienia „schodków” w lodzie i obecności wielu drzew dotarliśmy {prócz 2 osób [Babci Zdzichy (to rozumiemy- ze względu na wiek) i Mrówki (było to do przewidzenia- gdyż mrówki nie lubią lodu)]} na wierzchołek, skąd można było podziwiać zimowy krajobraz gór stołowych. W drodze powrotnej zrezygnowała jeszcze Mańcia, która chcąc obejść niebezpieczne zbocze, wybrała tysiąc razy dłuższą trasę, więc później trzeba było po nią jechać samochodem.
Oprócz powyższych wycieczek większość uczestników obozu zwiedziła jeszcze Muzeum Papiernictwa w Dusznikach Zdroju. Oczywiście jak przystało na miejsce naszego pobytu, skorzystaliśmy z możliwości bycia w pijalni wód zdrojowych. Dzięki zdrowym wodą i ich leczniczym właściwością udał nam się cały obóz spędzić w doskonałym zdrowiu.
Dla dzieci, młodzieży i dorosłych odbył się również turniej tenisa stołowego, w którym walka była naprawdę bardzo zacięta, a publiczność nie szczędziła gardeł na doping. Główni sędziowie (Igor B. I Marcin B.) radzili sobie znakomicie z taką chmarą rozwrzeszczanych ramoli i ramolątek. W ostatni dzień pobytu odbyło się uroczyste rozdanie pucharów i nagród dla wszystkich uczestników.
W sobotę 10 lutego 1996r. nadszedł czas wyjazdu. Nikt nie chciał opuszczać tak pięknego miejsca jak to, ale niestety już w poniedziałek nasi rodzice musieli być w pracy, a my w szkole. Około godziny 1300 wszyscy się rozjechali, lecz pamiętając o tym zimowisku, czekaliśmy na następne.